Wszystkiego za dużo. Za dużo hałasu, za dużo pracy, za dużo gonitwy, za dużo zmartwień. No właśnie..
Zgodnie z moją naturą, której cechą charakterystyczną jest zamartwianie się na zapas, przychodzą na mnie różne strachy. Że za mało na koncie, że auto znowu się popsuło, że kiedy odpocznę, że pobiegałabym ale nie mam kiedy, że ktoś odrzuci, że ja zawiodę, że tyle ludzi wokół, a ja wciąż do granic samotna.
Ktoś, a może ja sama wypłukuje z siebie radość, pozostawiając jedynie smutek. My, kobiety, dobrze wiemy jak na długo zaprzyjaźnić się z naszym rozżaleniem. Nierzadko spędzamy tak całe dnie, tygodnie a nawet miesiące. Czasem nawet nie pamiętamy jaka jest jego przyczyna i tak sobie trwamy. Emocje, które powinny mieć jedynie funkcję informacyjną, za naszym przyzwoleniem coraz bardziej panoszą się po naszych sercach, zatruwając powoli wszystkie te miejsca, które dzięki nam powinny pulsować życiem, świeżością i miłością.
Czy jednak nie powinno być inaczej? Inaczej, czyli dokładnie tak, jak wymyślił Pan Bóg?
Jak to się dzieje? Kiedy jest ten moment, że przestaję żyć a zaczynam wegetować? Że robi się jakoś bardziej szaro, że tracę swoją wyrazistość, oddalam się od jakości i tej szaleńczej dziecięcej radości?
Dzięki Bogu, zostało mi jeszcze wrażliwe i słuchające serce. To właśnie tam, raz na jakiś czas pozwalam Mu zawołać: STOP! Zatrzymaj się! Popatrz przez chwilę na Mnie, wróć, przypomnij sobie kim jesteś i jaki masz cel i jak bardzo Cię KOCHAM!
Czasem udaje, że nie słyszę, czasem, że nie rozumiem, ale zawsze w końcu się poddaję. Patrzę na Niego i odpowiadam: Rabbuni, ratuj. Chcę wrócić, chcę ufać, chcę żyć.
Spotkanie z żywym Słowem, zawsze porządkuje, upraszcza, wskazuje kierunek i nadaje sens. To nie oznacza, że Pan Bóg jest magikiem, który siedząc na chmurce, wymachuje czarodziejską różdżką i podporządkowuje mi świat, zmienia okoliczności i sprawia, że ludzie zaczynają mnie kochać. Droga powrotu jest bardziej wymagająca. Najlepszą profilaktyką życia na świętą miarę jest codzienne i wierne budowanie relacji z Ojcem. Zapatrzenie i zachwycenie się Jego sposobem kochania w końcu przynosi owoc w relacji: ja i moje własne serce, a potem ja i inni ludzie.
Kiedy pozwalam Panu Bogu karmić moje serce miłością, kiedy wsłuchuję się w Jego Słowo, czuję jak zaczyna we mnie pulsować życie. Kości powoli się rozprostowują, przyspieszam, znowu mogę biec! Mimo, iż rzeczywistość wciąż jest taka sama, smutna i zamknięta w swoich lękach, On mnie w niej przemienia. Mimo, iż idę do tej samej pracy, spotykam tych samych ludzi, wchodzę w te same trudy, niejednokrotnie znowu tam upadam, mimo, że obiektywnie nic się nie zmienia, we mnie On zmienia wszystko. Wciąż uczę się, że Jego optyka patrzenia, Jego logika kochania jest zupełnie inna niż moja. Ciężko jest przyjąć, że ten drugi, bez względu na to co robi i kim jest, ma u Ojca dokładnie tę samą godność co ja! Żeby tego było mało – to mój brat lub moja siostra! Aby móc przyjąć te prawdy, aby móc zamienić narzekanie na taniec, nieprzyjęcie na kochanie, trzeba mi uczyć się od tego, który to wszystko wymyślił.
Im więcej czasu ‘marnuję’ na spotkania z Bogiem, tym większa i bardziej szczera we mnie zgoda na Jego propozycje. Im głębszy daję Mu dostęp do każdej chwili mojego życia, tym mocniej w moim sercu pała życie. Jest to serce w nieustannej łączności ze Stwórcą, tam z Nim dialoguje, tam Go uwielbia, tam czerpie siłę do okazywania miłości i cierpliwości.
Kocham wszystko co robię, gdzie chodzę, z kim się spotykam bo w całym moim ciele, duszy i duchu rezonuje Boże tchnienie. A jednocześnie, On nieustannie zostawia wolność. Niczego nie narzuca. Przedstawia tylko dwie oferty: życie albo śmierć.
Którą wybierasz?
Pamiętaj – kiedy wszystkiego w Twoim życiu jest za dużo, sprawdź ile jest Pana Boga.
Czytaj Słowo, wróć do życia i pokochaj je bo stawką jest niebo.
Blanka Mazur