Z artystycznych salonów do ubogiej celi / cz.1

Herman Cohen Augustyn Maria od Najświętszego Sakramentu OCD
1820-1871

Herman Cohen przyszedł na świat w Hambur­gu w roku 1820. Już samo nazwisko – które w języku hebrajskim oznacza „kapłan” – mówi nam wszystko o jego pochodzeniu.

Rodzice Hermana wywodzili się z kapłańskiego rodu Lewich i nawet podtrzymywali w swym domu pewne tradycje kapłańskie. Na co dzień zaś zajmo­wali się handlem, wybrawszy taki sposób zarobko­wania, który mógł im zapewnić dostatnie życie. Tym niemniej, można zaryzykować stwierdzenie, że ojciec rodziny był poniekąd żywym symbolem najchwalebniejszej przeszłości narodu wybranego. Wystarczy zwrócić uwagę na imiona, jakie nosił: Abram Dawid. Herman był więc wychowywany zgodnie z ży­dowską tradycją.

Herman był znakomitym uczniem, prezentują­cym szczególną biegłość w nauce języków obcych, lecz przede wszystkim nieprzeciętnie uzdolnionym muzycznie. Nauka gry na fortepianie pasjonowała go najbardziej, na swego nauczyciela wybrał Franza Liszta. To z nim koncertował i poznawał świat artystów. Z dala od rodziny, pozbawiony jakiegokolwiek wsparcia coraz bardziej schodził na złe drogi. Jego mistrz Liszt nie mógł chyba dłużej patrzeć na to wszyst­ko, co działo się z jego uczniem tak utalentowa­nym i tak już zdeprawowanym; faktem jest, że pewnego dnia podarował mu Biblię, a na jej karcie tytułowej wpisał dedykację: „Błogosławieni czyste­go serca, albowiem Boga oglądać będą”. Herman był autentycznie poruszony: zaświtała mu nawet myśl, by przyjąć chrzest. Lecz był to przelotny impuls, jak błyskawica, jak iskra, która zapłonęła i natychmiast zgasła.

Udał się do Wenecji, zabierając ze sobą matkę. Dopiero tam, z jej pomocą, zdołał zaprowadzić niejaki porządek w swoim życiu, ponieważ mógł wreszcie z większą swobodą poświęcić się swej jedynej i prawdziwej miłości – muzyce. Lecz jego duch nadal był spustoszony, tak pisał:

W trzech czwartych jawiłem się sobie gorszym od tych, którzy mnie otaczali, bo u innych tolerowałem wszystko i samemu sobie przyzwalałem na wszyst­ko, a od czasu do czasu, jeśli się nadarzyła okazja, robiłem coś dobrego. Jeśli zostałem sprowokowany, nie miałem żadnych skrupułów, by zrobić komuś brzydki kawał. Czy nie na tym właśnie polega życie salonów i świata artystów? Bez odrobiny przesady mogę powiedzieć, że prawie wszyscy młodzi, któ­rych znałem, żyli tak jak ja, szukając przyjemności, gdziekolwiek można ją było znaleźć, dążąc do bo­gactwa, by potem bez ograniczeń ulegać własnym zachciankom i zaspokajać wszelkie swe kaprysy. Myśli o Bogu nie pojawiały się nigdy, bo wszystkie zasoby ducha pożytkowaliśmy na jeden cel, kierując troski i pragnienia ku rzeczom i przyjemnościom ziemskim, zachowując tylko tę odrobinę zewnętrz­nych pozorów moralności, jaka wystarczała, by nie kompromitować się w oczach opinii publicznej.

Był majowy piątek roku 1847. Dwudziesto­siedmioletni już Herman przebywał w Paryżu. Tamtego wieczoru jego przyjaciel książę Moskwy zwrócił się do niego z prośbą o przysługę. Zapytał, czy Herman zgodziłby się zastąpić dyrygenta chóru amatorskiego, który miał śpiewać w kościele Świę­tej Walerii. Zgodził się. Tym sposobem po raz pierwszy w życiu miał okazję uczestniczyć w tym tradycyj­nym nabożeństwie dla ludu, jakie zwyczajowo od­prawiano w maju. I oto podczas błogosławieństwa eucharystycznego owładnęło nim „niezwykle żywe, lecz trudne do nazwania doznanie, prawie wyrzut, że moim udziałem jest błogosławieństwo, do któ­rego nie mam prawa…”.

Młody maestro nie potrafił tego zrozumieć. Po­stanowił pójść do kościoła także w następny pią­tek. Tym razem doznanie było jeszcze silniejsze: „Jak gdyby wielki ciężar spadł na mnie i zmusił mnie, bym się pochylił i skłonił ku ziemi, całkowi­cie wbrew mojej woli…”.

Próbował się temu opierać, znosząc nieprawdo­podobną udrękę. A jednak historia powtarzała się w kolejne piątki; i za każdym razem, kiedy patrzył, jak podnoszono Jezusa Eucharystycznego, łzy dła­wiły mu gardło, a wstrzymywał je tylko przez wzgląd na ludzkie spojrzenia.

Skończył się maj, a Herman nadal chodził do kościoła, wciąż usiłując znaleźć racjonalne wytłu­maczenie tego, co się z nim działo.

Poprosił też swą przyjaciółkę, księżną di Rauzan, by poznała go z jakimś księdzem, a ona przed­stawiła go wielebnemu Legrandowi, promotorowi paryskiej kurii arcybiskupiej. Przyjął on Hermana bardzo życzliwie i zdołał nawet sprawić, że jego młody rozmówca pozbył się niektórych uprzedzeń.

W tym stanie ducha Herman wyjechał do Ems w Niemczech, gdzie miał dać koncert. Następnego dnia po występie udał się do kościoła katolickiego. Tu również modlitwy, śpiewy, poczucie przebywa­nia w obecności jakiejś nadnaturalnej siły i prze­dziwne wzruszenia przyprawiły go o dreszcze: Łaska Boża znalazła upodobanie, by uderzyć we mnie całą swą mocą.

W momencie Podniesienia jego oczy napełniły się łzami i niespodziewanie, w tej jednej chwili uwierzył:

Poczułem, jak w najdalszej głębi rozdartej piersi, w mym sumieniu budzą się wyrzuty i targają mną przeraźliwie z powodu całego mojego dotychczaso­wego życia. I nagle, pod wpływem spontanicznego impulsu, zacząłem odbywać przed Bogiem spowiedź generalną, wewnętrzną i pospieszną, by natychmiast wyznać przed Nim wszystkie me wielkie winy, od dzieciństwa aż po ów dzień: winy dopiero teraz roz­poznane, które na nowo stawały mi przed oczami, w tysiącach, haniebne, odrażające, obrzydliwe, zasłu­gujące na cały gniew mojego najwyższego Sędzie­go… Lecz mimo wszystko czułem niezwykły spokój, który natychmiast zaczął rozlewać się w mej duszy, i pewność, że Bóg miłosierdzia przebaczy mi, że okaże zmiłowanie nad moją szczerą skruchą, moim gorzkim ubolewaniem… Tak, czułem, że On mi przebaczył i że przyjął jako zadośćuczynienie tę moją stanowczą decyzję, iż będę Go kochać ponad wszystko i nawró­cę się ku Niemu na zawsze… Kiedy wychodziłem z kościoła, byłem już chrześcijaninem.

Powróciwszy do Paryża, zaczął uczyć się wiary chrześcijańskiej z zapałem już ochrzczonego i wpro­wadzać w życie chrześcijańskie zasady moralne z powagą i zaangażowaniem konwertyty.

Cdn.

o. Stanisław Fudala OCD