10–14 lutego 2005
13 lutego umiera s. Łucja,
Pastuszka z Fatimy i karmelitanka bosa
PIĄTEK, 10 LUTEGO 2005
Wylatuję z Rzymu o dziewiętnastej trzydzieści, w Lizbonie jestem o dwudziestej pierwszej.
Oczekuje mnie o. Pedro Ferreira OCD, trzykrotnie przełożony prowincjalny, obecnie dyrektor Narodowego Biura Liturgicznego z siedzibą w Fatimie. Jest on również kierownikiem duchowym sióstr w Coimbrze. Od wielu lat towarzyszy tej wspólnocie. Jest przyjacielem i powiernikiem s. Łucji, i w pewnym sensie jej karmelitańskim historycznym wspomnieniem.
Czekamy na o. Armindo Vaza, także karmelitę bosego, wykładowcę Pisma Świętego na Katolickim Uniwersytecie w Lizbonie i wicepostulatora procesu kanonizacyjnego Hiacynty i Franciszka, dwojga pastuszków fatimskich, już błogosławionych. Razem idziemy na kolację do znanej restauracji, prowadzonej przez ich przyjaciela.
(…)
Przed północą o. Pedro i ja wyjeżdżamy do Fatimy, gdzie przenocujemy przy naszym klasztorze, niezamieszkiwanym od długiego czasu. Jest zimno, ale o. Pedro uprzednio zadbał o włączenie ogrzewania. Wcześniej jednak udajemy się do Kapliczki Objawień na krótką modlitwę do Maryi. Ku naszemu zdziwieniu, nie ma figury. Nawet o. Pedro nie zna powodów jej nieobecności. Dowiadujemy się dzień później: o północy statua Maryi została umieszczona wewnątrz kapliczki, gdzie znajduje się Najświętszy Sakrament, z obawy przed nieżyczliwymi ludźmi. Odmawiamy Zdrowaś Maryjo.
Zasypiam o trzeciej. Nie jestem ani zmęczony, ani śpiący. Wstajemy o szóstej, na zewnątrz jest przejmująco zimno. Mam czas na odmówienie jutrzni. Następnie, o szóstej trzydzieści, zwykle wyjeżdża się do klasztoru karmelitanek bosych w Coimbrze, by o godzinie ósmej sprawować tam wspólnotową Mszę św. Przyjeżdżamy przed czasem. Kościół klasztorny jest duży i ładny, wydaje się prawie jak kościół parafialny. Jestem wzruszony. Zjawia się o. Joâo Lavrador, kapelan klasztoru, człowiek bardzo rezolutny i pewny siebie. Ze szczególnym skupieniem sprawujemy Mszę św., ożywianą śpiewami sióstr i udziałem około 20 wiernych. Zaglądam przez kratę i uświadamiam sobie, że wspólnota jest liczna (jak na klasztor karmelitanek bosych), z wieloma młodymi; śpiewają całkiem dobrze. Panuje przyjazna i uspokajająca atmosfera. Ojciec Joâo, który przewodniczy, podczas homilii mówi o wędrówce wielkopostno-paschalnej naszego życia.
Po Mszy św. i chwili dziękczynienia odmawia się liturgię godzin. Następnie skromne śniadanie. Później udajemy się do rozmównicy, aby spotkać się ze wspólnotą. Szybko zdaję sobie sprawę, jak o. Pedro, spowiednik, jest lubiany. Wrażenie, jakie odnoszę, jest nad wyraz pozytywne: ta wspólnota jest naprawdę „terezjańska”, to znaczy według serca i stylu św. Teresy od Jezusa. Rzeczywiście wydaje mi się, że w tym klasztorze panują braterska jedność, radość, pragnienie świętości. Mniszki uczestniczą w dialogu zawsze z dyskrecją i opanowaniem. Zauważam również, że młoda przełożona, s. Cecylia od Jezusa Ukrzyżowanego, ma charyzmatyczną rolę: jest pociągająca, zdecydowana i pewna, miła i macierzyńska. Z rysów twarzy i sposobu mówienia można wyczuć, że żyje swoim powołaniem z zapałem i przekonaniem, rozkochując w nim współsiostry. Naturalnie pytają o mnie. Ojciec Pedro przedstawia mnie w języku portugalskim, którego nie znam, choć trochę rozumiem. Na koniec dziękuję wspólnocie (po hiszpańsku) i wyjawiam moje wrażenie znalezienia się naprzeciwko wspólnoty zjednoczonej i pogodnej, przewodzonej przez o. Pedro, którego nazywam „burzą” z powodu jego niezliczonych aktywności oraz niepohamowanego dynamizmu, a także jego tak spontanicznej i wciągającej rozmowności. Mniszki śmieją się potwierdzająco.
Na koniec ojciec uzgadnia z matką przeoryszą spotkanie z s. Łucją, Pastuszką z Fatimy. Wiemy już, że jest bardzo chora. Nie je od wielu dni. Jest bliska odejścia z tego świata. Mimo to nie dominuje obawa, ale wszystko otoczone jest klimatem spokoju i modlitwy, która będzie trwała również w następnych dniach. Nigdy nie słyszałem tam rozmów o śmierci. Tam oddychało się tylko życiem, życiem pełnym, wszystko składając w dłonie Pana.
Wchodzimy do pokoju. Jest mały i pozbawiony dekoracji. Tylko kilka przedmiotów religijnych: krzyż, jeden mały przy poduszce i drugi na ścianie, różaniec, jeden w dłoni Wizjonerki i drugi na ścianie, figurka i obrazek Pani z Fatimy i kolejno obrazki Jezusa z Ogrójca, Dzieciątka Jezus, świętych karmelitańskich oraz zdjęcie dwojga kuzynów Łucji, Franciszka i Hiacynty. W jednym rogu, przy małym oknie celi, szafeczka z narzędziami do pracy. Wszystko daje poczucie prostoty i pokory, według zwykłego stylu karmelitańskiego.
Na środku pokoiku łóżko z Pastuszką. Wydaje się, jakby spała, ma zamknięte oczy. Przybliżyliśmy się na palcach. Byłem świadomy, że znajduję się naprzeciwko Świętej. I to jakiej Świętej! Miała wygląd osoby wypróbowanej, prawie wyniszczonej przez chorobę i lata (niemal 98!). Miała w nozdrzach rurkę podłączoną do butli (nie wiem dlaczego i w jakim celu, nawet nie pytałem). Jej twarz nie miała już tego pięknego wyglądu jak na fotografiach, również tych najnowszych. Jednak poruszała. Poruszyły mnie jej długie palce u rąk: stały się chude i powykręcane. Między nimi trzymała mocno owinięty różaniec podarowany jej przez Papieża. Prosty, zrobiony z ziaren jakiejś rośliny.
Mając na uwadze możliwość spotkania z s. Łucją, pomyślałem sobie wcześniej, aby zrealizować kilka pragnień podczas tego krótkiego czasu, kiedy mógłbym z nią być.
Pierwszym było zobaczyć jej oczy. Chciałem zobaczyć te święte oczy, które widziały Najświętszą Dziewicę. Nie było mi to jednak dane. Faktycznie, przez cały czas, kiedy byliśmy w celi, nie otworzyła ich. Znajdowała się w momencie szczególnego uśpienia, spowodowanego, jak sądzę, lekami. Trzy czy cztery obecne siostry i o. Pedro próbowali dać się jej usłyszeć i przywołać ją czule, również przez głaskanie, by obudzić ją z odrętwienia. Ale nie reagowała, chociaż miałem wrażenie, że słucha i podąża za ich słowami. Ja trwałem w ciszy, kontemplując Wizjonerkę.
Miałem zimne ręce. Nie tylko temperatura na zewnątrz była niska, ale także w kościele i klasztorze zimno nie żartowało. Chciałem dotknąć i pogłaskać twarz i dłonie s. Łucji, jak czynili to obecni, ale bałem się przekazać jej moje zimno. Włożyłem więc ręce pod szkaplerz na kilka chwil, by je ogrzać. W końcu pogłaskałem te święte dłonie. Czułem, że chwyta moje palce, zaciskając je tak, jak instynktownie czynią to małe dzieci. To był niezapomniany moment. To, czego nie da się zakomunikować słowami, można również przekazać prostym i delikatnym kontaktem.
Kolejnym moim pragnieniem było wyrecytowanie po hiszpańsku poezji św. Jana od Krzyża: Un Pastorcico (Pasterz) lub Llama de amor viva (Żywy płomień miłości). Dowiedziałem się, że s. Łucja zna dobrze hiszpański, i wydawało mi się, że poezje naszego świętego Fundatora dobrze posłużyłyby do refleksji albo duchowego zatrzymania się w takich okolicznościach. Ale również i tego nie zdołałem wykonać.
Miałem w zanadrzu mały prezent dla s. Łucji. Przed wyjazdem z Rzymu pytałem siebie: co takiego mógłbym dać Pastuszce? Wpadło mi spontanicznie do głowy, aby ofiarować jej pluszową owieczkę, która wyglądałaby niemal jak prawdziwa. A to z dwóch powodów: duchowego, jako przywołanie Chrystusa w Eucharystii, w tym definitywnym i zbawczym spotkaniu z Barankiem Bożym itd. Oraz uczuciowo-osobistego, jako przywołanie wspólnego doświadczenia: ona od maleńkości, gdy objawiała jej się Maryja, miała swoje owieczki; i ja, który dorastałem w górach, miałem moje kozy do prowadzenia na pastwiska. Przed wyjazdem zadzwoniłem do mojej mamy, mówiąc jej, że w jej imieniu wręczę s. Łucji ten dar.
Wyjąłem prezent. Natychmiast obecne tam siostry, zaskoczone i zarażone pluszową, tak słodką owieczką, spróbowały „zreanimować” s. Łucję, ale bez skutku. Przełożona na koniec powiedziała, że jak tylko się przebudzi, pokaże jej podarek i sfotografuje. Rzeczywiście, dwa dni później, kiedy wróciłem do Coimbry, przekazała mi, że gdy s. Łucja zobaczyła owieczkę, uśmiechnęła się i wpatrywała się w nią przez dłuższy czas, głaszcząc ją i ściskając. Łatwo jest sobie wyobrazić, jakie wspomnienia (młodości) przeszły przez jej umysł w tamtym momencie. I miło mi myśleć, że pluszowa owieczka była przyczyną ostatnich ziemskich uśmiechów Pastuszki z Fatimy.
Na koniec, nie wiem dokładnie po jak długim czasie, wyjechaliśmy, odmawiając wcześniej Zdrowaś Maryjo. Poprosiłem o pozwolenie na zrobienie kilku zdjęć. Wpatruję się jeszcze przez chwilkę w s. Łucję, błogosławię ją, całuję w czoło i polecam ją Panu.
Wychodzimy, żegnając się ze współsiostrami z wielkim wzruszeniem i spokojem.
NIEDZIELA, 13 LUTEGO
Wstaję wczesnym rankiem. Od razu udaję się do Kapliczki: pozdrawiam Maryję i modlę się do Niej. Jest tylko pięć osób, które odmawiają pobożnie różaniec. Pamiętam obietnicę daną niektórym wiernym, by zapalać Maryi świece. Zapalam ich dobrą wiązkę. To pierwsze świece zapalone tego dnia przy boku figury Maryi. Za chwilę pielgrzymi utworzą kolejkę, by powtórzyć ten gest. Zatrzymuję się przez dłuższy czas na modlitwie.
O jedenastej jest Msza św. Tym razem koncelebruję z biskupem Leirii–Fatimy, mons. Serafim i z około 12 innymi kapłanami. Celebracja ma miejsce na dziedzińcu sanktuarium, przed wielkim placem, gdzie znajduje się jeszcze ołtarz wzniesiony w 2000 roku przy okazji ostatniej pielgrzymi Ojca świętego do Portugalii na beatyfikację Franciszka i Hiacynty. Jest dużo ludzi, ale wydaje się, że niewiele, ponieważ zajmują tylko małą część ogromnego placu.
(…)
Na obiad o. Pedro zabiera mnie do swojej siostry, która z innymi członami rodziny oczekuje nas w wiosce nieopodal Leirii. Również to jest powodem mojej wdzięczności, ponieważ mam pragnienie spotkać ludzi tej ziemi w ich codziennej rzeczywistości i prostocie. Rzeczywiście znajduję osoby o wielkim sercu i pracowitości. Także tutaj są odniesienia do historii objawień. Faktycznie, w tych stronach była w młodości Łucja. Co więcej, również przodkowie Wizjonerki pochodzili z tych okolic.
Bez znużenia słucham i wypytuję o. Pedro, który nie przestaje przekazywać mi cennych wiadomości, anegdot, odniesień historycznych i wielu innych informacji o historii Fatimy.
Po powrocie do sanktuarium udaję się od razu do Kapliczki. Tam, nieopodal, kupuję kilka książek, brewiarz po portugalsku i pocztówki. Jestem blisko miejsca objawień, kiedy o. Pedro zbliża się do mnie i mówi bardzo poważnie, że otrzymał wiadomość o dopiero co zaszłej śmierci s. Łucji. Byłem zaskoczony, nie spodziewałem się tego w tym momencie. Udaję się przed Dziewicę, dwa kroki dalej. Jest bardzo mało ludzi. Nikt nie wie, że Pastuszka właśnie odeszła. Klękam i z serca spontanicznie wyrywa mi się modlitwa: „Najświętsza Dziewico, w tym miejscu, w którym Łucja miała łaskę widzenia Cię wiele razy swoimi ziemskimi oczami, proszę Cię, daj jej teraz radość oglądania Cię na zawsze w niebie, jak zapewniłaś ją o tym wiele lat temu…”. Byłem pierwszym, który modlił się za nią w tym szczególnym miejscu.
Chwilę później o. Pedro przekazuje mi, że wieczorem wracamy razem z o. Luisem do klasztoru w Coimbrze, by sprawować pierwszą Mszę żałobną ze wspólnotą karmelitanek bosych.
(…)
O dwudziestej drugiej trzydzieści rozpoczyna się Eucharystia pod przewodnictwem biskupa Coimbry mons. Maurílio, uczestniczą o. Joâo Lavrador, o. Luis Kondor SVD (postulator procesu kanonizacyjnego błogosławionych Franciszka i Hiacynty), o. Pedro i ja. Minęło tylko pięć godzin od śmierci Wizjonerki. Gdy wszedłem do prezbiterium, zauważyłem, że zwłoki s. Łucji zostały umieszczone w chórze sióstr, za kratami. Przy trumnie nad głową Wizjonerki została ustawiona figura „jej” Pani Fatimskiej, w którą ongiś wpatrywała się „Jej” Pastuszka.
W trakcie Mszy św. odmawia się godzinę czytań. Miała to być uroczystość zarezerwowana wyłącznie dla wspólnoty sióstr, ale w rzeczywistości kościół wypełnił się wiernymi, którzy uczestniczyli w skupieniu i ciszy. Atmosfera jest naprawdę podniosła, z ciszą, która sprzyja modlitwie. Jedynie podczas czytania przez jedną z mniszek drugiego czytania, z listów św. Pawła, które opisuje chrześcijańską tajemnicę zmartwychwstania, w jej głosie przemyka się odrobina emocji.
Nie wsłuchuję się w homilię księdza biskupa (o. Pedro powie później, że była bardzo wymowna), ale ciągle myślę o moim spotkaniu z Wizjonerką w tych murach.
Pod koniec celebracji spotykamy się z czymś nieoczekiwanym: prasa. Przed kościołem jest już spory tłum fotografów, operatorów telewizyjnych, kronikarzy i dziennikarzy itd., którzy oczekują na informacje i dokumentację. Ksiądz biskup,
o. Joâo i o. Luis są zmuszeni do spontanicznego zorganizowania konferencji prasowej.
Zostaję sam w kościele. Podchodzę do kraty: tam przede mną znajduje się ciało s. Łucji. Obserwuję opanowanie i rodzinną atmosferę, z jaką mniszki otaczają swoją siostrę, modlą się i pocieszają. Ile spokoju na ich twarzach! Wydaje się, jakbym był w innym świecie, gdzie śmierć nie napawa lękiem i nie powoduje smutku czy płaczu.
Przed pierwszą w nocy, kiedy po odjeździe dziennikarzy i fotografów powrócił w końcu spokój, my trzej zakonnicy wchodzimy do wnętrza klasztoru. Ojciec Luis i o. Pedro muszą sfotografować zwłoki. Przybliżam się do tego ciała, całuję krucyfiks, który trzyma w dłoniach, całuję też dłonie, które nadal trzymają różaniec Papieża. Łucja jest teraz piękniejsza, niż kiedy kontemplowałem ją dwa dni temu. Twarz wydawała się prawie przemieniona, jakby myślała czy wpatrywała się w coś wspaniałego.
Wyjmuję różaniec, który noszę z sobą, i przykładam go do tych świętych dłoni. Także o. Louis mnie w tym naśladuje.
Poprawiamy figurę Panienki z Fatimy i orchidee, które otaczają ciało zmarłej. Rozbłyski lampy, będzie kilka zdjęć do archiwum.
Ojciec Luis, postulator, mówi mi uroczyście: „Nie zdajesz sobie sprawy, jakim intymnym doświadczeniem zostałeś obdarowany”. Odpowiadam: „Nie rozumiem, co chcesz mi powiedzieć”. „Miałeś dar spotkania osobiście Łucji dwa dni temu i teraz, gdy dopiero co zmarła, znajdujesz się przy jej ciele. Zostałeś nagrodzony przez Pana! Zdajesz sobie z tego sprawę?!”.
Przechodząc przez klasztor, przyglądamy się miejscu, gdzie s. Łucja będzie pochowana we wtorek 15 lutego. Zostanie tu jeszcze rok między swoimi kochanymi współsiostrami, następnie będzie uroczyście przeniesiona do fatimskiego sanktuarium. Ona sama pragnęła nie być natychmiast oddzielona od swojej wspólnoty. Dowiaduję się, że już od miesięcy władze zakonne i cywilne ustalały przebieg pochówku w najdrobniejszych szczegółach.
Dostrzegam młodą mniszkę w rogu chóru, gdzie karmelitanki modlą się zimą. Siedzi dokładnie w miejscu do tej pory zajmowanym przez s. Łucję: myśli i modli się. Może to jedyny znak bólu i nostalgii, jaki zauważam tej nocy.
Wychodzimy o drugiej. Przed zamknięciem wielkich drzwi klauzury matka przeorysza, żegnając się ze mną, wspomina o mojej owieczce: kiedy Łucja tylko otworzyła oczy, uśmiechnęła się i pogłaskała ją. To tak, jakby uśmiechnęła się do mnie.
Wracamy do Fatimy. Także i tym razem zasypiam prawie nad ranem.
PONIEDZIAŁEK, 14 LUTEGO
To dzień powrotu do Rzymu. Wczesnym rankiem udaję się ostatni raz do Kapliczki Objawień, aby pomodlić się i odmówić liturgię godzin.
(…)
Następnie szybka podróż w kierunku lotniska. Kiedy dolatuję do Rzymu, późnym wieczorem, mówię moim przełożonym, co się wydarzyło. Jest także obecny o. Luigi Gaetani, definitor, który jutro wyjeżdża do Coimbry, by uczestniczyć w uroczystościach pogrzebowych w imieniu ojca generała, który znajduje się właśnie w Polsce i który napisał list do sióstr na tę okoliczność.
Czytam dziennik, który uwydatnia na całą stronę, że s. Łucja zmarła dokładnie 13 dnia miesiąca, w dzień wybrany przez Maryję na dzień objawień. Dziwny zbieg okoliczności! Tak sobie myślę, że zbyt wiele było tych dziwnych zbiegów okoliczności, które nieoczekiwanie zaprowadziły mnie do Fatimy i Coimbry na spotkanie twarzą w twarz z s. Łucją, wpierw żywą, następnie zmarłą. Pośród tysięcy osób, które pragnęły i zasługiwały na widzenie Wizjonerki, właśnie mnie, przybyłemu z daleka, przypadło błogosławieństwo spotkania jej przy końcu jej życia! Przypadek? Moje serce temu zaprzecza. Nie, to nie mógł być zwyczajny przypadek. To na pewno była łaska.
fot. arch. Carlo dalla Valle OCD