„Kwestia maryjna”
W kontekście wielkiego rozwoju kultu maryjnego, jaki przedstawiliśmy w poprzednim odcinku, kultu wyrażającego się także w różnorakich formach nabożeństw (różaniec, szkaplerz, miesiące maryjne, nawiedzenia obrazów Matki Bożej, nasilenie ruchu pielgrzymkowego do sanktuariów maryjnych), zmarł maryjny papież Pius XII. Jego następca, Jan XXIII, jakkolwiek na wskroś maryjny, był świadkiem kontestacji kultu maryjnego w niektórych środowiskach eklezjalnych. Analizy głosów ostrzeżeń, aby nie mówić już o głosach krytyki, podjął się znany francuski mariolog René Laurentin, który opublikował w 1963 r. książkę pt. La question mariale (Kwestia maryjna), przetłumaczoną rychło na wiele języków. Czytamy w niej m.in: „Pojawiło się od kilku lat w Kościele wielkie napięcie pomiędzy pobożnością chrystocentryczną i pobożnością mariocentryczną; innymi słowy, pomiędzy pobożnością całkowicie skierowaną na Maryję lub zupełnie odcinającą się od Niej. Stało się to wskutek przekształcenia pobożności maryjnej w religię maryjną. Przykrą tego konsekwencją może się stać, niejako na przekór, powstanie religii chrześcijańskiej bez Maryi”.
Za Laurentinem poszło wielu teologów, którzy wykazali, jak kult maryjny odszedł w niektórych środowiskach katolickich od zdrowych tradycji pierwszych wieków, gdzie centrum kerygmatu stanowiło przepowiadanie zmartwychwstania Jezusa. Zarzucili oni kultowi maryjnemu: przesadny marianizm, ukryty monofizytyzm i niezdrowy sentymentalizm oraz przecenianie objawień maryjnych.
a) przesadny marianizm: innymi słowy kult maryjny rozwinięty w taki sposób, iż mogłoby się wydawać, że rzuca on w cień kult Trójcy Świętej. Już w 1947 r. słynny we Włoszech Papini, skądinąd wielki czciciel Maryi pisał: „Odejdźcie choć na pewien czas od niezliczonych nabożeństw, które ludzie, często jeszcze skłonni do zabobonów, uprawiają, i które wy tolerujecie ze zbytnim przyzwoleniem, albo i sami Nikt bardziej ode mnie nie czci Dziewiczej Matki (…), ale nie dajcie powodów do tego, aby innowiercy postrzegali katolicyzm jako religię, która bardziej czci Maryję niż Trójcę Przenajświętszą. Tak mało pamiętacie o Ojcu, mniej jeszcze od Duchu Świętym. Jeśli nie byłoby Modlitwy Pańskiej i Wierzę, Stwórca nieba i ziemi, Pocieszyciel, który zstąpił pod postacią ognia na Apostołów, byliby przez was o wiele mniej wspominani niż Maryja i Święci”. Podobne słowa napisał w 1965 r. holenderski teolog Edward Schillebeckx OP. Mówi on o „marianiźmie”, tj. o tej formie nabożeństwa maryjnego, która niejako stawia na drugim miejscu kult Chrystusa. „Marianizm” ten pozwolił skrajnym protestantom oskarżać katolików o odejście od kerygmatu apostolskiego, a nawet o umniejszanie roli Ducha Świętego w życiu chrześcijańskim, poprzez przesadne akcentowanie kultu maryjnego. Więcej, maryjne nabożeństwo katolików skłoniło niektórych badaczy religijności nawet do określenia katolicyzmu, jako „złożonego systemu religijnego, umieszczającego w centrum uwagi Maryję z Nazaretu”. O podobny „marianizm” oskarżano też na Zachodzie Kościół polski, cytując jako przykład śpiewnik ks. Siedleckiego, w którym pieśni maryjnych nie brakuje, a do Ducha Świętego czy do Przenajświętszej Trójcy, w jego wydaniu sprzed czasów reformy liturgicznej, znajdujemy jedynie tłumaczenie hymnów łacińskich.
b) ukryty monofizytyzm: uświadomił go w 1964 r. francuski teolog, późniejszy kardynał Y. M. Congar, a na gruncie polskim o. St. C. Napiórkowski. Analizując treść maryjnego kaznodziejstwa oraz niektóre rozważania duchowe i pieśni, teologowie ci doszli do wniosku, że kładzie się w nich zbyt duży nacisk na fakt boskości Chrystusa, zapominając prawie całkowicie o człowieczeństwie Syna Bożego, co sugeruje w pewnym sensie wpływ monofizytyzmu (uznającego w Chrystusie tylko jedną, boską naturę). Konsekwencją tego jest fakt, że wskazuje się w Dziewicy Maryi osobę, która – pozostając tylko osobą ludzką – wypełnia niejako ową przestrzeń pomiędzy Jezusem – tylko Bogiem a ludźmi. Maryja, jako litościwa Matka, broni zatem człowieka przed Chrystusem, surowym sędzią. Wątki te obecne są w niektórych polskich pieśniach maryjnych, jak chociażby: „Racz na nas wejrzeć Matko miłosierna, rozbrój gniew Syna, opiekunko wierna”, lub: „Ratuj nas ratuj, Matko ukochana, zagniewanego gdy zobaczysz Pana”.
Oczywiście, podobne przedstawianie Maryi jest bardzo niebezpieczne i kontrastuje z doktryną biblijną o naszym wszczepieniu w Chrystusa (Łk 19, 10; Ga 3, 28) i z teologią sakramentalną, która nie przestaje uczyć, że sakramenty „zawierają łaskę i udzielają łaski mając swą zdolność od samego Słowa Wcielonego” (Breviarium Fidei 375-380).
c) niezdrowy sentymentalizm: pobożność maryjna opierała się często, głównie u prostego ludu, przede wszystkim na uczuciach i ograniczała się do zewnętrznych objawów czci, jak procesje i inne obrzędy, nierzadko folklorystyczne, bez idącego w parze naśladowania cnót Matki Chrystusa i zaangażowania w życie Ewangelią. Już św. Jan XXIII był tym zjawiskiem zaniepokojony i przemawiając do kleru rzymskiego nie omieszkał zauważyć: „Niektóre pobożne praktyki zadowalają tylko uczucia i pozostają niewystarczające do wypełnienia obowiązków religijnych, i mniej jeszcze odpowiadają temu, czego żądają od nas pierwsze trzy przykazania dekalogu, poważne i zobowiązujące” (24 XI 1960).
Pobożność maryjna nie może bowiem ograniczyć się do zbioru modlitw odmawianych do Matki Bożej, czy do uczuciowego uciekania się do Niej w potrzebach, ale winna prowadzić do naśladowania Jej cnót i do odtwarzania w naszym życiu chrześcijańskim Jej postaw.
d) przecenianie objawień maryjnych: liczne objawienia maryjne, zwłaszcza w Fatimie i w Lourdes, wywarły duży wpływ na życie wiernych. Objawienia, będąc wydarzeniami nadzwyczajnymi, odpowiadają bardzo ludzkiej naturze, pragnącej doświadczyć nadprzyrodzoności, i są zawsze przyjmowane ze szczególnym entuzjazmem. Jednak nie wolno nam zapomnieć, że one nie dodają nic nowego do depozytu wiary. Są jedynie przypomnieniem niektórych prawd już znanych i zawartych w depositum fidei. Nie mogą zatem stać się jedynym motorem regulującym życie chrześcijańskie, przy zapomnieniu o sakramentach i o mediacji Kościoła. Nie wystarczą pielgrzymki do miejsc objawień, potrzeba autentyczności życia. Słynny kardynał Ottaviani, prefekt Świętego Oficjum w latach pięćdziesiątych, interweniował w tej kwestii na łamach L’Osservatore Romano, cytując samego Dantego z Boskiej Komedii: „Wam, chrześcijanie, niech się nie przygodzi takowa lekkość; nie bądźcie jak pierze, co za podmuchem każdym wiatru chodzi. Wszak macie Stare i Nowe Przymierze, macie Pasterza, który was prowadzi: to was wybawi, od zguby ustrzeże”.
Zauważmy, że o wiele wcześniej, bo już u schyłku XIX wieku, św. Teresa od Dzieciątka Jezus, najmłodszy doktor Kościoła wypowiedziała proroczo podobne słowa: „Jakże chciałabym być kapłanem, aby mówić kazania o Maryi. (…) Najpierw wykazałabym do jakiego stopnia życie Najświętszej Dziewicy jest mało znane. Nie należałoby mówić o Niej rzeczy nieprawdopodobnych lub o których się niewiele wie… Aby kazanie o Najświętszej Dziewicy było owocne, musi ukazać jej życie rzeczywiście tak, jak nam je Ewangelia pozwala coś niecoś ujrzeć, a nie tak, jak my przypuszczamy…”. Święta użalała się, że kaznodzieje, wierni duchowi swego czasu „ukazywali Maryję niedostępną, a należałoby Ją pokazać łatwą do naśladowania, praktykującą cnoty ukryte, mówić, że żyła z wiary jak my i dać na to dowody z Ewangelii… Dobrze jest mówić o Jej przywilejach, lecz nie należy się do tego ograniczać. Trzeba wzbudzać miłość ku Niej. Jeżeli słysząc kazanie o Matce Najświętszej jest się zmuszonym od początku do końca do wykrzykników: Ach! Ach! – to niebawem nastąpi znużenie, nie ma zaś pobudki do miłości i naśladowania”.
o. Szczepan T. Praśkiewicz OCD