Dzień Świętości Życia, Zwiastowanie Pańskie, 2019
Między rajem a piekłem. Uśmiech z najnieszczęśliwszego kraju świata
Zacny dyplomata przybył do Burundi, by przy okazji ważnych spraw wagi państwowej, odwiedzić nas i powiadomić, że mieszkamy w najnieszczęśliwszym kraju świata. Przyjąłem to do wiadomości, choć z lekkim niedowierzaniem. Czyżby własne obserwacje były zupełnym odklejeniem się od rzeczywistości? Czy osobiste odczucia w kontakcie z ludźmi rozminęły mi się kompletnie z naukowymi dowodami na nieszczęśliwość? Sprawdzając oficjalny raport renomowanej agencji badającej fenomen poczucia szczęśliwości w świecie, znalazłem Burundi na 156 miejscu rankingu, dokładnie ostatnim. Rzuciłem okiem na poprzednie lata, licząc, że to może błąd w obliczeniach. W ubiegłym roku Burundi znalazła się na miejscu przedostatnim, z jednego tylko powodu, że inny raj na ziemi, Republika Centralnej Afryki, nie była wstanie dostarczyć kompletnych danych do skrupulatnej analizy szczęścia w swym kraju. Więc, to nie mrzonka, ale stała tendencja do okupowania dolnych części rankingu. Według raportu gorzej już być nie może, dotknęliśmy dna, nie ma gdzie spaść, poniżej już tylko piekło na ziemi.
Nie wiedziałem, że przeprowadzając się przed dwoma laty z Rwandy do Burundi, spadłem w rankingu szczęśliwości o pięć pozycji. Będąc w Rwandzie zawsze mogliśmy się pocieszać, że gdzie indziej jest jeszcze gorzej. Ale w Burundi pocieszyć się już nie mam czym. Skoro żyję w przedsionku otchłani, to jak jest o krok niżej, poza granicą analiz badaczy nieszczęścia? Wolałbym nie eksperymentować.
Kryteria Szczęśliwości
Zaintrygował mnie wynik powyższych badań. Odszukałem więc kryteria, którymi kierowali się ci, którzy umieścili nas w przedsionku otchłani. Pierwszym kryterium szczęśliwości stała się oczywiście kwestia pieniędzy. Porównano krajowe PKB na mieszkańca. Burundyjskie 320 USD na głowę jest jednym z najniższych w świecie i swą kwotą nie powala. W stosunku do norweskiego, 75 500 USD na porównywalną przecież jedną głowę, to mniej niż niepozamiatane okruszyny spod świątecznego stołu. Trudno dyskutować z cyframi. Przepaść narasta, gdy raj szybuje, a piekło się zapada.
W drugim kryterium przeanalizowano średnią długość życia. Burundyjskie 57 lat to nie dolny stopień schodów do piekła, zamyka je bowiem Czad ze średnią 50 lat. Przed kilkoma miesiącami przygotowywałem do ślubów wieczystych w Rwandzie uśmiechniętą siostrę zakonną z Czadu, nie wiedziałem, że zostało jej zaledwie kilka lat służby dla Pana… Jednak, gdyby nawet przełamała wszystkie dane i zaczęła wspinać się po szczeblach średniej statystycznej, daleko jej będzie do szczytu, gdzie w Monako ustabilizowała się ona na wysokości 89 lat. O dziwo, coraz częściej zasiadający na szczycie drabiny do raju, z góry, zerkają w dół z błagającą nadzieją, by ktoś z przedsionków piekła do nich dołączył, dając perspektywę przetrwania ich rajskiego świata.
Kryterium dostępu do opieki medycznej w danym kraju mówi wiele, nie tylko o poziomie medycyny, ale i o samym społeczeństwie. Trudno porównywać długość kolejek w szpitalach, gdy większość chorych nawet się weń nie ustawi. Gdy w kraju jest jeden tomograf albo żadnego, gdy niezdiagnozowany rak wytłumaczony jest otruciem lub wpływem złych duchów, trudno o wiarygodne dane. Namacalne statystyki mogą zliczyć ilość specjalistycznego sprzętu lub ich skandaliczny brak, jednak trudniej im będzie uchwycić zróżnicowaną wewnętrzną dyspozycję na nieuchronność śmierci. Gdy matka traci dziecko cierpi, niezależnie od pozycji w rankingu. Jednak pogrążeni w swoim bólu rodzice z dołu rankingu najczęściej nie mają czasu na niekończącą się żałobę, muszą bowiem skupić się na wyżywieniu sześciorga, które żyją. A pociechę czerpią z tych, które im kwilą i baraszkują we wspólnej zbyt małej chatce w przedsionku piekła.
Kryterium bezpieczeństwa zatrudnienia to kolejny element badania szczęśliwości. Z tego co mniemam nie jest to synonim stopnia bezrobocia w kraju. W Burundi i krajach porównywalnych trzeba by zliczać raczej stopień zatrudnienia, aniżeli bezrobocia, byłoby prościej. Co nie znaczy, że ludzie tu nie pracują. Powiedziałbym wręcz, że harują, ale w znacznym stopniu na czarno i po niewolniczych stawkach. Można jednak zauważyć pewne aspekty stałości w zatrudnieniu, nawiązujące do kryterium bezpieczeństwa zatrudnienia. Gdy poplecznicy władzy raz do pracy się dostaną, to już jej nie opuszczą, aż do kolejnej rewolucji. W sąsiedniej Rwandzie, aktualny prezydent, de facto, rządzi od wojny w 1994 roku i właśnie zagwarantował ją sobie, przy poklasku zachodu uradowanego przestrzeganiem procedur prawa przy zmianie konstytucji na kolejne kilkanaście lat. Takiego bezpieczeństwa pracy nie znajdziesz w najlepiej rozwiniętych krajach ze szczytu rankingu, chyba że w Związku Nauczycielstwa Polskiego.
Kolejnym analizowanym kryterium była jakość relacji rodzinnych. Hmm, tu naukowcy zabili mi ćwieka. W Burundi czy Rwandzie tradycyjnie żona nie wychodzi za mąż, ale wchodzi w rodzinę męża. Przedmałżeńskie targi w miejscowym rozumieniu to nie tyle uprzedmiotowienie kobiety, co troska o trwałość tworzącego się związku. W centrum nie tyle staje samo małżeństwo młodych, co szeroko rozumiana koligacja rodzin. Tu nie ma kuzynów, są bracia. Powiedzenie, z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu, ma tu również swe przełożenie na rzeczywistość, szczególnie tam, gdzie o aparaty fotograficzne coraz łatwiej. Rodzina zaczyna być narażana na niestabilność. Jednak, nie widzę tu bezdomnych, wyrzuconych przez bliskich. Gdy jedni wyrzucą, drudzy przyjmą. Tradycyjny podział ról w rodzinie jednoznacznie przewiduje, kto zajmie się dziećmi w razie przedwczesnej śmierci rodziców. Gdy jednak nastąpi sytuacja niestandardowa, motywuje się rodziny z sąsiedztwa, by przygarnęły osierocone dzieci. W Rwandzie zamknięto przed kilku laty państwowe i kościelne sierocińce wprowadzając rodzinne domy dziecka. Tak oto, gdyby głównym wyznacznikiem jakości życia rodzinnego stała się jej trwałość, drabina rankingu wywróciłaby się do góry nogami.
Kryterium korupcji w kontekście szczęścia, to inspirujące zestawienie. Kto nie żył w bananowej republice czy nie pamięta systemu czekoladka dla pani z recepcji, a buteleczka dla pana ordynatora, nie zrozumie o czym mówię. Korupcja to niszczący rak, jednak wielu z nim musi żyć. W republice typu Burundi na powszechną korupcję w policji na drodze nikt już poważnie nie reaguje. Z litości dla nieopłacanych funkcjonariuszy, kierowca na dzień dobry wciśnie do kieszeni tysiąc franków i jedzie dalej. Nikt się temu nie dziwi. To część rytuału. Jako misjonarz franki zastępuję krzyżykiem na czole. I wszyscy są zadowoleni. Są kraje, gdzie o korupcji już się nie informuje, stała się ona stylem życia i biznesu. Trudno o dokładne dane, gdy jest ona chlebem powszednim. Nikt jej nie raportuje, nikt się już nią nie dziwi. Dla ludzi z zewnątrz systemu to skandal. Dla pogrążonych w nim, sposób na życie. Niestety.
Ostatnim przebadanym kryterium szczęśliwości, była kwestia swobód obywatelskich. W Burundi czy Rwandzie są one prawie nieograniczone dla tych, którzy opuścili już swój kraj. Jednak nawet dysydenci nie mogą spać zupełnie spokojnie, obawiając się długiego ramienia, które potrafi dosięgnąć tak w Południowej Afryce, jak i W Holandii. Mówić możesz, tyle że wyczulone ucho wielkiego brata słucha tak, by usłyszeć. Ostatnio, bliski znajomy w Rwandzie wychodząc z autobusu napotkał policję oczekującą na niego. Kilka nieroztropnych pytań w autobusie wystarczyło, by małe ucho, powiadomiło to wielkie, decyzyjne. Jednak powszechność praktyki korupcji, ułatwiła w tym wypadku wyjście z impasu. Tak to jedna słabość, wychodząc na przeciw kolejnej, staje się regulatorem systemu.
Kryteria Zwiastowania Pańskiego
Wydawałoby się, że naukowcy skrupulatnie studiując powyższe kryteria, z grubsza nie pomylili się w analizie. Nie jest dobrze. Aczkolwiek, coś mi w tej analizie zgrzyta, czegoś brakuje do całości obrazu. Powiedzieć, że mieszkam w najnieszczęśliwszym kraju świata nie przeszłoby mi przez gardło. Nie dlatego, że sam czuję się tu szczęśliwy, ale widząc miejscowych ludzi, nie dostrzegam w nich nieszczęścia. Widzę ból i upokorzenie, cierpienie i niesprawiedliwość, ale czuję, że to społeczeństwo żyje. Na miarę na jaką jej możliwości pozwalają, ale żyje.
Dziś dzień Zwiastowania Pańskiego. Nie wiem jak nisko agencja statystyczna umieściłaby Nazaret z czasów Maryi i Józefa, w stosunku do Jerozolimy, a już na pewno Rzymu. Pewnie dość nisko, raczej bliżej piekła niż raju. A to jednak tam, w dole tabeli, skromny cieśla przeżywał godnie swą codzienność, czując się szczęśliwy z wyboru przyszłej żony. To właśnie tam, na dołach rankingu szczęśliwości, pokorna nastolatka, będąc szczęśliwa w swej niewinności, otworzyła się na Wolę Bożą. Nastąpiło coś niespotykanego, niebo zeszło po drabinie na sam jej dół. Nie tylko na ziemię, ale na jej prowincję. Do Nazaretu.
Mimo, że szczęście jest empirycznie nieuchwytne, to jednak jest ono nader realne. Bardziej rzeczywiste niż teoretyczna średnia statystyczna. Szczęście bowiem przeżywa człowiek. Potrafi je odkryć w sobie nawet gdyby znalazł się w niesprzyjających mu zewnętrznych warunkach. Stanisława Leszczyńska, położna z Oświęcimia, odnalazłszy się na samym dnie rankingu szczęśliwości ówczesnego świata, napisała jednoznacznie: „w obozie koncentracyjnym wszystkie dzieci, wbrew przewidywaniom, rodziły się żywe, śliczne i tłuściutkie. Natura przeciwstawia się nienawiści, walczyła o swoje prawa uparcie”. To nie kontekst determinuje szczęście człowieka. Jest coś więcej, czego w liczby nie uchwycą nawet najlepsi statystycy.
Zwiastowanie w Bujumburze
W naszym Burundyjskim świecie też można znaleźć ukryte pokłady szczęścia, którego żadna naukowa metoda nie uchwyciła, skoro potrafi umieścić nas na samym dnie. Na różnym poziomie i na różne sposoby, niebo schodzi na ziemię. Czasami zaplanowanie, czasami jak grom z jasnego nieba. Ale schodzi.
Na weekend przyjechali do nas goście. Gość w dom Bóg w dom. W piątek po południu, pokazałem kilka uroczych zakątków miasta. Na sobotę zaś wyjechaliśmy w teren, drogą do Buta, do sanktuarium męczenników braterstwa. Szerokie pejzaże burundyjskich wzgórz zachwycają naszych wymagających gości. Przyjechali bowiem z Rwandy, Szwajcarii Afryki, gdzie o hollywoodzkie ujęcia nietrudno. Zatrzymaliśmy się na fotkę na tle herbacianej plantacji. Nie wiadomo nawet kiedy, zostaliśmy otoczeni życzliwie uśmiechniętymi zbieraczami zielonych listków. Nienachalni, za to ciekawi niespodziewanych gości, szukali kontaktu. O dziwo, inaczej niż w Rwandzie, zbieraczami okazali się sami mężczyźni.
– Gdzie są kobiety? spytałem.
– To za ciężka praca dla nich. Zostają w domu przy dzieciach, by na bandziorów nie wyrosły – mówią dumnie, ojcowie swych rodzin.
– A ile uzbierasz na dzień?
– Od 50 do 70 kg – zapewnia jeden z młodszych zbieraczy.
– No tak, przy takiej ilości, to fortuna – sprowokowałem.
Spojrzał mi w oczy spokojnie, bez żalu czy złości, precyzując, 4 000 fbu, czyli 1,5 usd za 50 kg, za cały dzień pracy.
– A przyjdziecie jutro, by dorobić? – ciągnąłem.
– Jutro niedziela, trzeba iść do kościoła – zapewnili.
Pożegnali nas z uśmiechem na twarzy, odprowadzając do samochodu. Spracowani, ale z pewnością nie nieszczęśliwi.
Po pielgrzymce, wieczorem zjeżdżając z gór na burundyjską depresję, na wysokości 800 metrów nad poziomem morza napotykamy rozentuzjazmowaną młodzież w autobusach. Trąbki, meczowe przyśpiewki, jeden wrzask. W kraju, gdzie prezydentem jest były sportowiec, a funkcjonariusze administracji w piątki po południu są zobowiązani do kolektywnego joggingu, wygrany mecz cieszy. Jednak ta radość była wyjątkowa jak na skalę Bujumbury. Przez kolejną godzinę wokół klasztoru kibice nie dawali o sobie zapomnieć. Młodzież wybuchła z radości, bowiem Burundi pierwszy raz w historii awansowało do turnieju Mistrzostw Afryki. Dumni z awansu, a może jeszcze bardziej z tego, że sąsiadująca Rwanda, w eliminacjach nie zdobyła nawet jednego punktu, wyszli na ulice i do miejscowych barów. Weekend radośniejszy niż zwykle.
W niedzielny poranek poszliśmy na Mszę do naszych sąsiadek, sióstr kalkucianek. Chorzy z ośrodka zdrowia i sąsiedzi schodzą się na poranną Eucharystię jak zwykle w ciszy i skupieniu. Gości wita rozpromieniona niemiecka siostra w szarym fartuchu chroniącym indyjskie sari. Przepraszając, że nie może z nami dzielić Eucharystii, gdyż jedzie do jednej z parafii z posługą duszpasterską, pozostawia po sobie smugę światła. Nie przypadkiem ma na imię Lucia. Czy siostry nadały jej to imię widząc jej twarz, czy też ona dostosowała się do tajemnicy swego imienia, nie potrafię rozstrzygnąć, gdyż znam ją raptem od roku. Dotknięci jej pięknem, idziemy do wypełniającej się kaplicy. Po półtora godzinnej wyciszonej modlitwie, z racji wielkiego postu, zeszliśmy z wiernymi na krótkie pogaduchy. U sióstr jesteśmy jak u siebie, więc atmosfera swobodna. Zza jednego z filarów, wyłania się niespodziewanie kilkunastomiesięczny Johanes. Jest w ramionach jednej z pacjentek. Z całą energią przybijając piątkę, nie chce zadowolić się rytualnym amahoro. Wyróżnia się spośród nieco bardziej nieśmiałych dzieci. Chłopiec, z widoczną chorobą małogłowia nie odpuszcza, szukając kontaktu w gestach i rozpromienionych oczach. – Te dzieci nie żyją zwykle długo, ale potrafią przynieść wiele radości w swym krótkim życiu na ziemi – szepnął mi ktoś do ucha, odwzajemniając Johanesowi szeroki uśmiech i piątkę.
W dzień Zwiastowania na rozgardiaszu autobusowym pożegnaliśmy gości, którzy opuszczali Burundi uradowani, nie zważając na miejsce kraju w rankingu. Wracam do domu. Niedaleko klasztoru, przy otwartych szybach samochodu, usłyszałem znajome – Frederique, Frederique. Zdziwiło mnie to, zatrzymałem się zaintrygowany. Na chodniku po drugiej stronie ulicy, na samojeździe przypominającym wózek inwalidzki, siedzi uśmiechnięty od ucha do ucha młody mężczyzna. Jednak w miarę zbliżania się, widzę jak coraz bardziej twarz mu blednie. Powtarzając coraz ciszej: Frederique Frederique, dostrzega coraz wyraźniej niesportową sylwetkę i siwą czuprynę.
– Coś nie gra. Samochód ten sam, a inny Fryderyk – myśli sobie z pewnością inwalida na wózku.
– A gdzie jest Fryderyk? – pyta zdziwiony.
– Daleko, wyjechał – odpowiadam.
– Ale,jeździsz jego samochodem – dopytuje, szukając źródła pomyłki.
– Bo go tu zastępuję – odpowiedziałem nie wgłębiając się w szczegóły.
Uspokojony, opowiada historię.
– Zobacz, to wszystko dzięki Fryderykowi, mam nowe opony na wózku, wszystko hula.
Przypatruję się nasmarowanemu skrupulatnie łańcuchowi na przerzutce rowerowej. Sprytnie skonstruowany samojazd, pozwala uchodźcy z sąsiedniego Konga funkcjonować w mieście. Ściągając spodnie, pokazuje mi protezy obu nóg do pasa. Uspokoiłem go, zapewniając, że wierzę w jego opowieść. Wbijając swój błagany choć spokojny wzrok, powiedział – Od dziś, ty będziesz moim Fryderykiem.
I tak, nie wiadomo skąd, niebo spada ci na głowę w dzień Zwiastowania.
Nie dowierzając naukowym rankingom szczęścia jak i nie czując się zrzuconym w otchłanie przepaści, kolejny raz przekonałem się, że tu, gdzie żyję, niebo łączy się z ziemią. A po drabinie je łączącej, nie tyle wyświetlają się wskaźniki PKB, ile przechadzają się świadkowie nieuchwytnego szczęścia. Dziękuję Bogu, że mogę wśród nich żyć.
o. Maciej Jaworski OCD