Łatwej jest wybudować dom od fundamentów, niż wyremontować sypiącą się ruinę. Łatwiej jest napisać artykuł od zera, niż poprawiać już istniejący. Takie działania są uzasadnione w świecie materii. Jednak byłoby błędem przekalkowywać je w sferę ducha, a wielu ludzi tak czyni: deprecjonują ubóstwo swego wnętrza, depczą resztki sypiącej się cnoty, gardzą małymi zwycięstwami. Oscylują między dwoma skrajnościami, wprowadzając do swego myślenia szereg antonimów: albo wszystko albo nic, albo cnota albo grzech, albo biel albo czerń. Stany pośrednie nie są mile widziana w ich życiu i może dlatego tak często się frustrują. Wolą skrajne usposobienia wnętrza, mówiąc sobie: „jak zwyciężać to na całego, jak przegrywać to z kretesem”. Chcą zawsze uchodzić za najlepszych, najświętszych, zawsze poprawnych, a nigdy zwyczajnych, prostych szaraczków. Takie myślenie rodzi nieznośne napięcie i jest przyczyną autosurowości.
Surowość niestety cechuje bardzo wielu ludzi modlitwy. Gdy widzą w swoim wnętrzu ledwo tlący się płomyk dobra, dogaszają go z sykiem i satysfakcją. Nie doceniają drobnych przejawów miłości i piękna. Zadowalają się tylko potężnym ogniem miłości, mocnym filarem cnoty, twardym usposobieniem charakteru. Ich wybujałe ambicje każą im postępować z masochistyczną surowością. Gdy raz upadną, gnębią się, zniechęcają i karzą swoje błędy wybujałym poczuciem winy. Nie doceniają wtedy skromnych połaci dobra i czystości ukrytych we własnym wnętrzu. Wszystko jest dla nich stracone. Wolą zatem wypaplać się w błocie swej nędzy, aby w ten sposób zniszczyć resztki dobra, zabrudzić je bezlitośnie. Tacy ludzie chorują na syndrom surowości.
Jezus nie był surowy. On nie złamał trzciny nadłamanej, nie zgasił knotka o nikłym płomyku (por. Iz 42,1-3). Jezus był wymagający, ale nie surowy. Potrafił uszanować ludzką kruchość. Nie niszczył przejawów dobra, choćby były wątłe, jak tląca się lampka, której kończy się oliwa. Każdą odrobinę dobra cenił, szanował, wiedząc, że można ją pomnożyć.
Niszczenie drobnych przejawów dobra było zaś cechą faryzeuszy. Kobietę, która upadła w cudzołóstwo gotowi byli zabić. Uczniów, którzy złamali prawo, chcieli ciągnąć przed sądy. Prosty lud, który nie znał Tory przekreślali, spisując na straty. Surowość była ich codziennym usposobieniem. Przypominali w tym cyrkowych treserów. Każdy błąd smagali uderzeniem bicza. Wychowywali poprzez system kar i nagród oraz manipulację strachem. Za przejawy dobra skąpo nagradzali, za błędy karali sowicie. Było to swoiste treserskie urojenie. Surowa tresura nie mogła jednak przynieść dobrych rezultatów. Zarówno zwierzę, jak i człowiek działający pod wpływem lęku nie jest stabilny, a wyuczone pod wpływem lęku zachowania nie są trwałe. Faryzeusze chcieli samych siebie i prosty lud zamknąć w ciasne ramy postępowania, słuszne dla nich samych. Chcieli wytresować ludzi według swojego pomysłu, na jednostki nienaganne i bezbłędne w swej kurtuazji. I choć odnosili doraźne rezultaty, to jednak zmianie ulegały tylko zewnętrzne gesty i postawy, nie zaś serce.
Można nauczyć słonia eleganckich ukłonów albo niedźwiedzia jazdy na rowerze, to jednak nie czyni z nich ludzi. I choć tresowane zwierzęta powielają ludzkie zachowania, jednak ich umysły pozostają umysłami zwierząt. Tresura jest szkoleniem zewnętrznych zachowań, nie zaś umysłu, serca, czy samoświadomości. Pies pozostaje psem, nawet jeśli potrafi wykonać kilka typowo ludzkich czynności. Grzesznik pozostaje grzesznikiem nawet, jeśli złoży ręce do modlitwy i spędzi długie godziny na kolanach. Modlitwa to przecież sprawa serca, a nie zewnętrznej poprawności. Faryzeusze tresowali ludzi i na tym polegał ich zasadniczy błąd. Wpajali im pewien system zewnętrznych zachowań poprzez niekończące się przepisy, a mieli ich ponad 600. Chcieli przez to stworzyć armię jednakowych żołnierzyków, ślepo posłusznych ich rozkazom, armię ludzi poprawnych zewnętrznie, armię ludzi na swoje podobieństwo. W tresurze nie ma miejsca na wolność, na spontaniczność, na miłość. Dominuje władza, atmosfera trąca strachem, a surowość kieruje niesfornymi zachowaniami.
Jezus nie był treserem, był wychowawcą. On dbał przede wszystkim o zmianę wnętrza człowieka. Zewnętrzna poprawność była sprawą drugorzędną. Jezus wymagał, ale z wielką wyrozumiałością i łagodnością. Nie stosował surowych kar, przeciwnie: zachęcał poprzez okazywanie miłosierdzia. Jedyną grupą społeczna, wobec której był surowy, byli faryzejscy treserzy. Pod ich adresem rzucił wiele nieprzyjemnych epitetów: plemię żmijowe, obłudnicy, zdziercy, buntownicy. Stosował wobec nich surowe metody, bo inne nie skutkowały. Jednak nawet te surowe metody były podyktowane miłością, nie zaś chęcią upodlenia człowieka, zdominowania jego autonomii, zbryzgania jego godności.
Ten, kto jest surowy wobec samego siebie, jak faryzeusze, będzie surowym także wobec innych ludzi. W życiu z Bogiem surowość wobec samego siebie zazwyczaj nie jest dobra. Święta Teresa pisała: „nie trzeba więc ciągnąć duszy, jak to mówią, za włosy, ale raczej trzeba prowadzić ją z łagodnością, aby ochotniej szła naprzód” (Ż 11, 16). To mądra rada. Zamiast niszczyć drobne przejawy dobra, umacniać to, co kruche. Zamiast gasić nikły płomyk dobrych pragnień, osłaniać go. Zamiast burzyć sypiące się starania, chęci i gorliwość, docenić je i wykorzystać do podźwignięcia się z upadku.
W życiu duchowym ten, kto burzy upadającą ruinę swego wnętrza nigdy nie wybuduje duchowego gmachu. Braknie mu czasu na zaczynanie od zera po każdym uszkodzeniu.
Ten, kto gasi przejawy dobra, nigdy nie zapłonie wielkim ogniem, bo nie zdąży go rozpalić. A może byłoby trzeba wykorzystać tlące się węgle, żar ukryty pod grubą warstwą popiołu? Ten, kto niszczy uszkodzone, nadłamane serce nigdy nie doświadczy miłosiernego uzdrowienia, bo Bóg leczy to, co chore, nie zaś to, co idealne.
Droga do Boga często prowadzi przez upadki, zgliszcza, zranienia i otarcia. Kto z ich powodu uważa, że wszystko jest stracone i trzeba zaczynać od zera, ten jeszcze nie odkrył logiki Krzyża, ten jeszcze myśli za bardzo po ludzku. Bóg w człowieku ocala każdy przejaw dobra, przewiązuje rany i łata dziury wydarte grzechem. Duchowa droga jest zazwyczaj drogą od upadku do upadku. Tylko wąskie grono ludzi może sobie powiedzieć: „idę do Boga od zwycięstwa do zwycięstwa”. Życie człowieka jest zazwyczaj przechodzeniem przez zgliszcza, budowaniem na ruinach, sadzeniem w nieprzygotowanej do tego glebie – to ubóstwo ziemskiego pielgrzymowania. Ubóstwo, w którym Bóg nie zostawił człowieka samego, w którym chce razem z nim budować, sadzić, leczyć, i nie zakłada do tego białych rękawiczek.
Surowość nie jest dobrym pedagogiem w życiu z Bogiem. Zazwyczaj prowadzi do coraz większych frustracji. Może przyniesie widzialne rezultaty, jak tresura dzikich zwierząt, lecz na pewno nie będą to rezultaty trwałe, ani zmiany sięgające wnętrza człowieka.
o. Jakub Przybylski OCD