To Bóg mnie pociągnął. Dopiero wtedy, gdy spotkałam Go jako Osobę i zobaczyłam, że Jego obecność przywraca sens mojemu życiu wśród ciemności i smutku, że doświadczenie Jego miłości czyni mnie szczęśliwą, a wiara podtrzymuje we mnie nadzieję, zapragnęłam oddać się Jemu całkowicie. To pragnienie przyprowadziło mnie do Karmelu, pozwoliło przejść przez miesiące zmagań i nieustannie zwraca mnie ku Niemu.
Odkąd pamiętam Kościół był naturalnym środowiskiem mojego życia. Kościół, w którym byłam dzięki moim rodzicom. Jako dziecko najszybciej zasypiałam, gdy tata odmawiał przy moim łóżeczku różaniec, bawiłam się z bratem na placu budowy maryjnego sanktuarium, mleczaki wyrywał mi ksiądz proboszcz. Z całą rodziną jeździłam na oazy Ruchu Światło – Życie, wieczorem modliliśmy się wspólnie, wyrywani ze swoich pokoi na dziesiątek różańca. Najpierw z upodobaniem układałam swoje “dopowiedzenia” do kolejnych tajemnic, godzinami oglądając Biblię z obrazkami, potem coraz bardziej zbuntowana – przychodziłam.
Gdy skończyłam trzynaście lat, rozpoczęłam naukę w liceum muzycznym. To był kolejny, trudny, ale i niezwykle piękny etap wędrówki, do dziś głęboko zapisany w moim sercu. Fundamentem mojego życia był Bóg, ale stawał się coraz bardziej nieobecny, a ja pogrążałam się w osamotnieniu, bezsilna wobec rywalizacji i wymagań “muzycznego świata”, coraz bardziej wątpiąca w miłość, w to, że ktoś będzie mnie kochał, że możliwa jest relacja, która nie przeminie, relacja, w której odnajdę upragnione szczęście. I tak w którymś momencie Bóg zapalił we mnie ten ogień, kierując mnie ku miłości, która jest nieskończona.
Miałam piętnaście lat, gdy całą szóstką (rodzinka w komplecie), w zimie, pojechaliśmy na jeden dzień nad morze. Ze Szczecina mieliśmy blisko. Zatrzymaliśmy się w domu Instytutu Św. Rodziny. Aby przeżyć jakoś ten dzień, ulokowałam się w bibliotece. Nudziłam się strasznie. Od niechcenia zaczęłam przeglądać książki i nagle – stało się. Nawet nie usiadłam, pochłaniając biograficzną powieść o św. Teresie z Avila i jej córkach. Byłam zafascynowana. Więcej. Zobaczyłam, że tak wielkim szczęściem jest żyć w całkowitym oddaniu się Bogu, że pragnęłam tego całą sobą. Radykalizm, nieustanna modlitwa, milczenie i samotność. Zapłonęło we mnie pragnienie, które było jak ogień. Jeśli mam być szczęśliwa – chcę być karmelitanką. Teraz widzę już znaki, jakie wtedy dał mi Bóg. W kaplicy tego domu wisiała ikona Rodziny z Nazaretu, tak, jak w naszej kaplicy, w klasztorze Św. Rodziny. I był to rok 1995 – rok powstania Karmelu w Gnieźnie. Gdy wróciłam do szkoły, zaczęło się moje zmaganie. Na dnie serca miałam nieustannie to największe marzenie – być karmelitanką.
Ale rosło też we mnie pragnienie, by grać, by zaangażować się w artystycznym świecie, mającym swój specyficzny urok, by być jedną z nich – muzyków, którymi byłam zauroczona. Nie byłam w stanie żyć wiernie, dzień po dniu, w zażyłości z Bogiem. Przychodziłam i odchodziłam, ulegając falom uczuć. Po miesiącach zamętu i smutku wchodziłam nagle do kościoła i zaczynałam się modlić. Wtedy odnajdywałam szczęście. Doświadczałam obecności Kogoś, kto wprowadzał mnie w miłość nieskończoną, większą od każdej miłości ludzkiej, na którą czekałam, ale która wydawała mi się wciąż zbyt mała. Potem znów traciłam łączność z Nim, dając się pochłonąć nastrojom. Byłam słaba. Tak, jakbym nie miała na czym oprzeć swojej relacji z Jezusem. Potrzebowałam uzdrowienia serca.
W klasie maturalnej miałam kryzys. Chciałam zostawić skrzypce. Gdy myślałam o swoim życiu muzyka, nie widziałam w tym żadnego sensu. Zaczęłam myśleć o innym kierunku studiów. Jednak z głębi serca znów wydobywało się pragnienie – chcę być karmelitanką.
Nie wiedziałam, czy Bóg tego chce. Całe Boże Narodzenie intensywnie się modliłam: jeśli tego chcesz, pokaż mi to. Po końcowym egzaminie ze skrzypiec zdecydowałam, że pójdę na Akademię Muzyczną. Szaleństwem wydawało się zaprzepaścić to wszystko, zrezygnować. Gdy przygotowywałam się do egzaminów, ćwicząc w domu, po Polsce pielgrzymował Jan Paweł II. Trwały transmisje. Odkładałam skrzypce, by popatrzeć na niego. Nie słyszałam tego, co mówił. Jego osoba z niezwykłą siłą pociągała mnie w kierunku innej rzeczywistości, tego, co nadprzyrodzone, w kierunku Boga. Patrząc na niego, na jego twarz, na jego świętość, chciałam zostawić wszystko. Nic nie miało znaczenia, tylko Bóg i to, by oddać się Jemu do końca, by być tak blisko Niego, jak papież. Byłam rozdarta. Nie mogłam już dłużej odsuwać od siebie decyzji, nie mogłam dłużej omijać Chrystusa. Dostałam się na studia, do klasy profesora, u którego chciałam kontynuować naukę. Omówiliśmy program na następny rok, zaczęłam ćwiczyć nowe utwory. Ogarnęła mnie pasja grania.
I wtedy przytrzasnęłam sobie palec, tak, że musiałam odłożyć skrzypce. Zapadła cisza, w której zaczęłam słyszeć Boga. Czekał. W lipcu pojechałam w Tatry, z rodziną, znajomymi. Padał deszcz, nie mogliśmy wyjść w góry. Wtedy, w przeciwdeszczowym płaszczu, z mapą w ręku, udałam się na samotną wędrówkę po Zakopanem. Nagle, na słupie przy drodze, zobaczyłam ogłoszenie, że w Karmelu trwa nowenna przed Matką Bożą w Góry Karmel.
To była godzina Eucharystii. Klasztor znajdował się ulicę obok. Poszłam. Po raz pierwszy znalazłam się na świętej ziemi Karmelu. Gdy usłyszałam modlące się za kratą siostry wiedziałam, że będę jedną z nich. Wiedziałam, że są najszczęśliwsze na ziemi. W końcu tam dotarłam!
Po powrocie do domu, pojechałam do klasztoru w Szczecinie. Poprosiłam o rozmowę z siostrą, która mogłaby opowiedzieć mi o Karmelu. Nie mówiłam o swoim pragnieniu. Pytałam, a siostra przez godzinę kreśliła przede mną obraz życia, które okazało się być właśnie takie, jakim pragnęłam żyć. Wtedy podjęłam decyzję – jeśli mam wstąpić, to teraz. Niemożliwe było, bym poszła na studia. Nie mogłam dłużej czekać. W sierpniu umówiłam się na spotkanie z przyjaciółką. Chciałam jej powiedzieć o swoim wyborze. Ona miała podzielić się swoimi wakacyjnymi przygodami. Wysłuchała mnie do końca, a potem niespodziewanie wyciągnęła z torby “Żółty zeszyt” św. Teresy z Lisieux. Na pierwszej stronie zobaczyłam pieczątkę klasztoru w Gnieźnie, z dokładnym adresem i telefonem do sióstr…
Krótko potem byłam u znajomych w Poznaniu. Wybrałam się stamtąd na wycieczkę krajoznawczą do pierwszej stolicy. Trochę się zdziwili, ale puścili mnie samą. Gdy weszłam na dziedziniec klasztoru, wiedziałam, że to jest to miejsce. Małe, ukryte Gniezno, o niezwykłym, duchowym znaczeniu – początek chrześcijaństwa w Polsce. To mi bardzo odpowiadało. Był to dzień świętej karmelitanki, Miriam, zwanej Małą Arabką. Zadzwoniłam do koła i powiedziałam, że chcę wstąpić. Od razu przyszła siostra mistrzyni, rozmawiałyśmy. Umówiłyśmy się na rekolekcje, po których miałam wejść do klauzury na próbę. Spełniały się moje marzenia. Byłam tak przejęta, że nawet na myśl mi nie przyszło, by nawiedzić katedrę, miejsce świętego początku. Gdy następnego dnia wróciłam do domu, od razu padło pytanie: widziałaś katedrę? Właśnie siadaliśmy do kolacji. Opowiedziałam krótko, z ulgą, że za chwilę będę miała to już za sobą: nie byłam w katedrze, byłam w klasztorze. Chcę wstąpić do Karmelu. Wszyscy zamarli. Nie wiem, czy ktoś zjadł kolację. Zostałam w kuchni z mamą, zaaferowana opowiadałam jej o sposobie życia sióstr. Wydawało mi się, że rozumie. Rano, gdy zobaczyłam jej zapuchniętą od płaczu twarz, dotarło do mnie, że trudno to zrozumieć. Jej cierpienie okazało się największą próbą mojego powołania.
Po kilku dniach, w niedzielę, poszłam razem z tatą na Eucharystię. Bardzo mnie wspierał. Gdy zaczęły się czytania, nagle zaczęłam słyszeć, słowo po słowie: Uwiodłeś mnie, Panie, a ja pozwoliłem się uwieść. Zaczął trawić moje serce jakby ogień. Czyniłem wysiłki, by go stłumić, lecz nie potrafiłem. Boże mój, Boże, szukam Ciebie i pragnie Ciebie moja dusza. Ciało moje tęskni za Tobą, jak ziemia zeschła i łaknąca wody. I dalej: Proszę was, bracia, przez miłosierdzie Boże, abyście dali swe ciała na ofiarę żywa, świętą… Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je. Bóg mówił, do mnie, o mnie, z ogromną mocą. Potwierdzał swoją wolę, swoją obietnicę. Jego słowo paliło mnie. Miałam też ochotę zapaść się pod ziemię, bo wydawało mi się, że wszyscy obecni w kościele słyszą to i wiedzą, że to słowo do mnie… W drodze do domu tata powiedział: teraz nie mam już żadnych wątpliwości.
Na rekolekcje dotarłam z tygodniowym opóźnieniem, z powodu walk, które musiałam stoczyć, pytań, na które wśród wewnętrznych ciemności musiałam sobie odpowiedzieć. To był wrzesień. Przez osiem dni modliłam się i rozmawiałam z siostrą mistrzynią, która miała towarzyszyć mi w drodze. Od razu stała się najbliższą mi siostrą. Wyrywałam się, by być już po drugiej stronie kraty. Wstawałam po piątej, by w półmroku wsłuchiwać się w głosy sióstr, odmawiających jutrznię. Oswajałam się z brewiarzem, z byciem sama na sam z Jezusem. Tak naprawdę dopiero wtedy zaczęłam się modlić. Godzinami siedziałam w kaplicy. Jezus uczył mnie trwania w relacji z Nim, wiernego, nieustannego.
Próbę rozpoczęłam 14 października, nieszporami z uroczystości św. Teresy z Avila. Byłam bardzo szczęśliwa, ale i oszołomiona. Wszystko było zupełnie nowe, inne. Równocześnie było tak, jakbym po latach wędrówki wróciła do domu. Czułam się jak w Niebie. Uboga cela, napełnione ciszą surowe korytarze, nieustanne recytowanie psalmów, liturgia pełna prostoty, pełna pokłonów i całowania ziemi w geście adoracji. Ogród, w którym można się ukryć z różańcem w ręku, praca wykonywana w obecności Boga i rekreacje – szkoła siostrzanej miłości, zupełnie zwyczajnej, a równocześnie świętej. Po miesiącu próby wróciłam do domu.
Miałam przed sobą kilka tygodni oczekiwania na wstąpienie. Żegnałam się. Mój profesor nie mógł się zgodzić na taki scenariusz. Tyle godzin ćwiczeń. I tyle zaangażowania serca w ciągu siedmiu lat wspólnej pracy. Powtarzał, że jestem przemęczona, że jak odpocznę, to wrócę. Wiedziałam, że tak się nie stanie. W domu żyłam jak karmelitanka. Tęskniłam bardzo. Ten świat nie był już moim światem. Chciałam żyć tym, co najważniejsze, żyć pełnią życia, zwrócić się całkowicie ku Bogu. Byłam zbyt słaba, by żyć tak w świecie. Równocześnie – zostawiałam to, co tak bardzo kochałam, rozstawałam się z najbliższymi. Gdy moja sześcioletnia siostra Julia, bardzo dobrze orientująca się w sytuacji, przyniosła mi wielkie, zamalowane na czerwono serce, gdy szłam z Maćkiem i Justyną na ostatni spacer do Puszczy, czułam, że to ponad moje ludzkie siły. Wigilię Bożego Narodzenia, na prośbę rodziców, spędziłam jeszcze w domu. Drugiego dnia Świąt pojechaliśmy do Karmelu. To była niedziela Świętej Rodziny, czuwającej nad moim powołaniem.
Odkąd drzwi klauzury zamknęły się za mną już na zawsze, zaczęłam się rodzić do nowego życia, odzyskiwać siebie, wewnętrzną siłę i radość. Najbliżsi, widząc mnie tak szczęśliwą, uspokoili się. Jezus, chcąc mnie uleczyć, pokazywał mi również, że potrzebuję uzdrowienia. Zaczął dotykać mojego serca, prowadził w poznanie siebie, powoli urealniał moje doświadczenie duchowe. Chciał oprzeć działanie łaski na człowieczeństwie. Bo chrześcijaństwo rozpoczyna się od wcielenia. By pokazać mi swoją miłość, odsłaniał przede mną moją nędzę. By wyprowadzić mnie na wolność, uświadamiał mi, że żyję w niewoli. By obdarzyć mnie szczęściem, pokazał mi, co jest moją udręką i uzdrawiał mnie. Działał intensywnie, przez relacje, wspólnotę, gdzie byłam podtrzymywana i konfrontowana, gdzie objawiała się moja niemoc i determinacja, by przekroczyć własne ograniczenia, by bardziej kochać.
Teraz wiem, że karmelitanka ma ten przywilej, że bardzo szybko doświadcza głębokiego ubóstwa. Doświadcza, że nie może nic. Powołana do kontemplacji, do głębokiej jedności z Bogiem, jest ścierana i spala się. Trwa przed Panem, także wtedy, gdy nie jest zdolna modlić się, wychodzi do sióstr także wtedy, gdy nie jest zdolna kochać, prosi o przebaczenie i przebacza. Potrzebuje miłosierdzia i staje się miłosierna, przyzywa Jezusa, który może napełnić ją łagodnością, wiarą, duchem pojednania i wiernością.
Żyjąc w coraz głębszej więzi z Bogiem zaczęłam widzieć Jego działanie, schodząc do wnętrza zaczęłam rozpoznawać Jego prowadzenie, Jego interwencje. Przekonałam się, że On działa przez wydarzenia, przez ludzi, wchodzi w historię i kieruje nią dla naszego dobra. Relacja z Nim stała się bardzo konkretna. I pełna cudów. Cudów, za które mogę jedynie dziękować.
On objawia swoją miłość, przeprowadzając przez ból w szczęście, którego nic nie zdoła odebrać, przemienia smutek w radość, ratuje i uwalnia. Czasem trzeba czekać. Czasem trzeba lat. To tajemnica. Bóg wydobywa wtedy z nas ufność, zawierzenie, uległość, pokorę. I przychodzi, by spełnić obietnicę. Przychodzi, pełen pocieszenia i daje odpocząć. W życiu tak prostym, w nieustannym przenikaniu się samotnej modlitwy i bycia z siostrami, dokonują się rzeczy niezwykłe, już tu, na ziemi, możemy żyć szczęściem Nieba.
Chciałabym, by każdy człowiek mógł tego doświadczyć – że Bóg działa, że nawet ze śmierci wyprowadza Życie, że już teraz daje nam uczestniczyć w Zmartwychwstaniu.
s. Katarzyna od Jezusa OCD
Karmel – Gniezno