Zdolność człowieka do kochania, do wolnego wyboru drugiej osoby i obdarowania jej najwyższą wartością, jaką jest miłość, ukazuje w prosty sposób jego podobieństwo do Boga. Trójosobowy Bóg tworzy wspólnotę doskonałą, która jest wyjątkowym przykładem trwania we wzajemnej i ciągłej wymianie dobra. Samo wyobrażenie relacji, w której nie ma konfliktów, różnicy zdań czy nieufności, rodzi czysty zachwyt. Ten nieustanny „ruch” miłości inspiruje. Jest on jak taniec, który w swym pędzie zachęca do podziwiania i przyłączenia się. Natura człowieka, włączona w tym trynitarnym wymiarze, domaga się równie hojnego przekazywania dobra innym oraz uzyskiwania go ponownie. Nikt z ludzi nie jest niewyczerpywalnym generatorem miłości – by móc ją przekazywać dalej, samemu trzeba zostać nią obdarowanym, a żeby coś otrzymać, niejednokrotnie trzeba o to poprosić. To natomiast wymaga interakcji z innymi. Samowystarczalność mylona z samodzielnością roztacza tu upiorną wizję życia, w którym człowiek proszący o pomoc staje się przegranym, a ten, kto oferuje swe otwarte ramiona czy wyciągniętą dłoń, traktowany jest jako nadgorliwy samarytanin lub godny politowania dziwak. Nie tego jednak pragnie ludzkie serce.
C.S. Lewis zauważa, że „przyjaźń rodzi się w momencie, gdy jedna osoba mówi do drugiej: Co? Ty też? Myślałem, że tylko ja”. Te „momenty” mają okazję pojawić się jedynie wtedy, gdy poświęcę drugiej osobie więcej niż przelotne spojrzenie czy zdawkowe pytanie. Dostrzeżenie, że ktoś obok mnie jest inny niż ja, a zarazem ma ze mną tak wiele wspólnego, może stać się początkiem wielkiej historii przyjaźni.
Przyjaciel odkrywa przede mną to, czym sam żyje. Swoje uczucia, myśli, lęki, doświadczenia. Pęd życia, brak wzajemnego zaufania i brak poznania samych siebie nie sprzyja jednak tego typu otwartości. Na swej drodze spotykam ludzi, którzy nie chcąc mówić o sobie, zamykają się za fasadą wygodnych, lecz nic nie znaczących pustych słów o życiu, miłości lub wierze, niejednokrotnie bardzo pobożnych. Rozmowa z nimi pozostawia wówczas raczej poczucie pustki i niejasności, niż pokój i radość z poznawania drugiego człowieka. Idąc za tą myślą, nie można kochać, jedynie mówiąc o miłości, lecz by kochać prawdziwie, konieczne jest zasłuchanie się w życie drugiej osoby. To taka dyspozycja serca, która w sposób naturalny akceptuje wszystko to, co może otrzymać od drugiego człowieka, zadowalając się jedynie faktem trwania na wspólnej drodze z bliską mi osobą, nie narzucając przy tym własnych oczekiwań. Właśnie w takiej perspektywie chciałabym patrzeć na Boga. Przyjmować to, co codziennie ma On dla mnie przygotowane i oddawać Jemu to, co tak kurczowo chciałoby się zatrzymać dla siebie.
Czy więc każdy z wierzących może nazwać siebie przyjacielem Boga? Myślę, że nie powinno stać się to celem samym w sobie, lecz drogą do trwania przy Panu. Wszelkie dążenia do zażyłości, zarówno z Bogiem jak i z człowiekiem, które przysłaniają nam osobę, stają się niepostrzeżenie raczej przeszkodą niż pomocą w drodze do zjednoczenia. Przede wszystkim przyjęcie w swoim życiu prawdy o tym, że Bóg jest osobą, staje się punktem zwrotnym na drodze wspólnej przyjaźni. Przestrzenią konieczną do rozwoju więzi jest więc moment spotkania rozumiany jako trwanie dwóch osób, przejawiających pewne podobieństwo i pragnących razem uczestniczyć we wzajemnej wymianie dóbr, czasu i obecności. Zatem można mijać się z kimś codziennie i nigdy tej osoby nie spotkać, jak i zobaczyć kogoś pierwszy raz i trwać z tą osobą w przyjaźni na wieczność. Przypadek świętej Teresy z Ávili zachwyconej od pierwszego spotkania osobą o. Hieronima Gracjana niech posłuży tu za doskonały tego przykład.
Magdalena Motyka
Czytaj dalej w najnowszym numerze „Głosu Karmelu”.