Abbé Annanie, bo tak mu było na imię, to rwandyjski kapłan, o tak zwanym, spóźnionym powołaniu. Jako pomocnik murarzy i stolarzy zarabiał na młodsze rodzeństwo, po godzinach ucząc się języka francuskiego u białego misjonarza, założyciela Foyer de Charite, Ogniska Miłości Marty Robin ufundowanego w sąsiedztwie glinianej chatki młodego Annaniasza. Nosił piasek i wodę na budowę klasztoru karmelitanek bosych na terenie Ogniska. Jako seminarzysta podczas wakacji łowił ryby i uprawiał warzywa by zarobić na zeszyty na kolejny rok akademicki. Swą pierwszą eucharystię odprawił sąsiadującej z domem rodzinnym karmelitańskiej kaplicy.
Najdłuższy etap jego życia zdecydowanie upłynął pod patronatem św. Józefa, głowy domu nazaretańskiego i opiekuna św. Rodziny. Jako ekonom i domorosły pielęgniarz w Niższym Seminarium w Ndera; dbał o wszystko – krowy, by dawały mleko studentom, lekarstwa dla chorujących, fasolę i drzewo do kuchni, osobiście pracując w lesie i w polu. Kapłańskie dłonie z równą żarliwością, ścinały drzewa na opał w seminarium, jak i pieściły Ciało Chrystusa na seminaryjnym ołtarzu.
Jednak decydujący etap jego życia, choć krótki to jednak żarliwy, stoi pod znakiem jego patrona, młodzieńca ze starotestamentalnego ognistego pieca, Ananiasza. Gdy w 1994 rozpoczęły się rzezie, Annanie, znalazł się w samym ogniu nienawiści. Będąc z plemienia tych, którzy wtedy mordowali, stanął po stronie ofiar, ukrywając rzesze uciekinierów w seminarium. Gdy odmówił wydania 12 osób z listy śmierci, powalony serią strzałów w kolana, dalej świadomie odmawiał wydania kluczy. I tak zginął, ale nie dał się zarazić swądem nienawiści, z ognia wyszedł zaś w zapachu świętości. Dziś miejscowość Ndera nie kojarzy się tylko ze śmiercią, ale i ognistym świadkiem wiary.
O losach Abbé Ananiasza, możesz przeczytać w najnowszym numerze Głosu Karmelu, gdzie historię ostatnich minut życia męczennika, opowiada mi naoczny świadek wydarzeń.
Święta Afryko, módl się za nami!
o. Maciej Jaworski OCD