„Dobrze wiem, że widok czegoś tak zepsutego dla nikogo nie będzie żadną przyjemnością.
Chciałabym nawet, żeby znienawidziły mnie osoby, które będą to czytać.” (Ż 8,1)
Z perspektywy współczesnych metod autoprezentacji, zmierzającej zazwyczaj do osiągnięcia życiowego sukcesu, te terezjańskie słowa zostałoby sklasyfikowane jako jeden z poważnych błędów, albo i nawet jednoznacznych porażek. Paradoksalnie, mimo tak sugestywnego i zniechęcającego preludium świadectwo Teresy nieustannie zyskuje nowych czytelników. Co więcej – trudno powiedzieć, czy to z ciekawości, czy może z przekory – przetłumaczone zostało na wiele języków świata. Jednych pociąga jej pełne determinacji dążenie do prawdy, drugich – walka o wolność. Zdecydowana większość obiera ją sobie za przewodniczkę dróg duchowych i mistrzynię relacji z Bogiem. Są też jednak tacy, którzy w terezjańskim doświadczeniu widzą dla siebie ostatnią deskę ratunku – symbol nadziei nowego życia.
NAWRÓCONA
Teresa od Jezusa nie owija w bawełnę. Jej transparentność onieśmiela ludzi i zachwyca Dobrze wiem, że widok czegoś tak zepsutego dla nikogo nie będzie żadną przyjemnością. Chciałabym nawet, żeby znienawidziły mnie osoby, które będą to czytać. (Księga życia 8,1) Dobrze wiem, że widok czegoś tak zepsutego dla nikogo nie będzie żadną przyjemnością. Chciałabym nawet, żeby znienawidziły mnie osoby, które będą to czytać. (Księga życia 8,1) Boga. Z zaskakującą przejrzystością powierza innym historię walki o głębokie, osobiste nawrócenie. Tę właśnie historię otwierają słowa przytoczone na początku i to ona zdaje się przyciągać tych, którzy nie widzą już dla siebie żadnej szansy. Nikt – poza samą Teresą – nie opowie tej historii lepiej, więc nie będziemy jej w tym wyręczać. Jest jednak coś, co niechcący można przeoczyć. Otóż za terezjańskim nawróceniem stoi jedno, istotne pragnienie i wbrew pozorom nie jest to pragnienie nawrócenia, choć dokonało się ono właśnie dzięki niemu. Zanim je przed nami odkryje, postawmy jednak uzasadnione pytanie: z czego właściwie chciała się nawrócić ta kobieta, skoro – jak się wydaje – nie miała na swym koncie żadnego „przyzwoitego grzechu” Owszem, grzechu być może nie ujawni. Nie ma na to zgody ani spowiedników, ani kierowników duchowych, choć wyznaje: „Chciałabym, żeby mi pozwolili opowiedzieć o tym, ile razy zawiodłam Boga”. Niemniej jednak tak precyzyjnie przedstawia klimat swej wewnętrznej rzeczywistości, że nie pozostawia czytelnikowi żadnej wątpliwości: coś musiała ze swym życiem zrobić! Pozwólmy zatem, aby opowiedziała o tym sama. „Wiem, że dla nikogo nie będzie to żadną przyjemnością […]. Proszę – na Miłość Boską – żeby ten, kto będzie moje życie czytał, miał świadomość, że było ono bardzo zepsute […]. Spośród świętych, którzy się nawrócili do Boga, nie znalazłam żadnego, który mógłby mnie pocieszyć. Myślę sobie bowiem, że po tym, jak ich Pan zawołał, już Go nie obrażali. Ja natomiast stawałam się jeszcze gorszą! I nie tylko to! Zdaje się wręcz, że zastanawiałam się nad tym, jak oprzeć się łaskom, […] wiedziałam bowiem, że mnie zobowiązują.” (Ż Prolog)
„Prowadziłam bardzo przeciętne życie. Mogę powiedzieć, że jest to jeden z najcięższych sposobów przeżywania go, jakie można sobie wyobrazić. Spośród dwudziestu ośmiu lat, od kiedy zaczęłam się modlić, ponad osiemnaście prowadziłam walkę i sprzeczałam się o to, by być z Bogiem a równocześnie ze światem. Nie cieszyłam się jednak Bogiem, ani nie zadowalałam światem. Kiedy czułam się źle – lepiej czułam się z Bogiem. Często o Nim mówiłam. Widziano we mnie dobre pragnienia, widziano, że się modlę, więc uważano, że bardzo się staram… Ja natomiast, czułam w głębi, że nie chodzi o to, bym robiła to, do czego jestem zobowiązana.
Wchodząc do kaplicy ogarniał mnie smutek. Musiałam sobie pomagać całą siłą woli, żeby się do tego zmusić. Długo – przez kilka lat – słuchałam zegara. Pragnęłam, by skończył się wreszcie czas modlitwy. Prawie w ogóle nie przejmowałam się grzechami powszednimi. Jeśli się bałam śmiertelnych – to nie tak jak powinnam się była ich bać. Nie oddalałam się od niebezpieczeństw. Poruszałam się wśród nich. Nie trzymałam się od nich z daleka. Nie rezygnowałam całkowicie z okazji. Z jednej strony wielkim pocieszeniem były dla mnie słowa kazań, z drugiej mnie męczyły. Słuchając ich bowiem, rozumiałam, że nie jestem taką, jaką powinnam być. Moja dusza była zniewolona. Doskonale zdawałam sobie z tego sprawę, choć nie byłam w stanie zrozumieć czym, ani nie mogłam do końca uwierzyć, że to, co czułam w mym wnętrzu jako zło – rzeczywiście było tak wielkim złem. Prawie dwadzieścia lat próbowałam pokonać to wzburzone morze – upadania i powstawania. Źle się podnosiłam, bo znów upadałam. Jest to tak bolesna walka, że nie mam pojęcia, jak ja ją mogłam znosić przez miesiąc…, a co dopiero tyle lat. Szukałam wyjścia…, starałam się. Błagałam Pana, aby mi pomógł. Pragnęłam żyć, […] bo doskonale wiedziałam, że nie żyję, tylko walczę z cieniem śmierci.” (Ż 8)
s. Lidia Wrona, karmelitanka misjonarka
Czytaj dalej w najnowszym numerze Głosu Karmelu…