Moje życie to ciągłe przełamywanie barier

Grzegorzu spotkaliśmy się poprzez muzykę i poprzez ludzi, którzy na co dzień zajmują się muzyką. Kiedy odkryłeś ten świat?

Nie wiem, kiedy. A skoro nie wiem, kiedy, to musiało to być we mnie od dawien dawna. Wręcz genetycznie odziedziczone. Miałem bardzo zdolnego dziadka, który wiele potrafił, między innymi śpiewał i grał na mandolinie. Mój ojciec również po nim coś z muzyki odziedziczył. Miał swój zespół i grał na gitarze. To wszystko poprzez pokolenia przeniosło się i na mnie. A w domu zawsze były jakieś instrumenty. Choćby te w formie zabawkowej: pianino, tamburyn z bębenkiem, cymbałki, które na różne sposoby potrafiłem wykorzystywać. Lubiłem mieć styczność z jakąkolwiek formą dźwięku. Czasem bardziej nawet z tzw. dźwiękiem niemelodycznym. To bardzo otwiera wyobraźnię, głównie wtedy, kiedy się nie widzi pewnych rzeczy. W ten sposób wiele spraw można sobie wmówić i jakoś wyobrazić. Dźwięk dla mnie zawsze był elementem otwierającym drogę na świat, na wyobraźnię o życiu.

W jaki sposób przebiegała Twoja droga muzycznego kształcenia?

Moja edukacja muzyczna rozpoczęła się już w szkole podstawowej. Nie była to jednak klasyczna szkoła muzyczna, ale wrocławska podstawówka dla osób niewidzących i słabo widzących; szkoła z dzielną panią od muzyki, która zaczęła mnie „czegoś” uczyć na fortepianie, głównie układania palców. W ciągu dotychczasowego życia niestety miałem wielkie trudności, żeby się zmusić do grania na tym instrumencie. Grałem wiele na fortepianie, akompaniowałem, zresztą to instrument wielozadaniowy, który można wielorako wykorzystać, tak rytmicznie, jak i melodycznie, a nawet zastąpić nim całą orkiestrę. Po dziś dzień ten instrument służy mi właśnie w ten sposób. Moim ciągłym problemem była sprawa technicznego opanowania gry. Z ciężkim sercem ćwiczyłem więc na fortepianie, będąc cały czas „pociąganym” w kierunku instrumentów perkusyjnych. Zawsze fascynował mnie fakt, że to perkusista rządzi w zespole, że to właśnie on gra na instrumencie, który zawsze się przebije. Poza tym perkusja jest świetnym instrumentem dla rozładowania swoich emocji.

Do czwartej klasy kształciłem się we Wrocławiu. Potem moja mama dowiedziała się o istnieniu szkoły muzycznej dla niewidzących w Krakowie. Wtedy to bardziej uświadomiłem sobie, z czym wiązać moją przyszłość. Wcześniej chciałem być kierowcą, lekarzem i tak dalej… Wreszcie zdałem siebie sprawę, że muzyka jest tym, co powinienem robić.

Tak trafiłem na wiele lat do Krakowa. Tutaj kształciłem się od piątej klasy szkoły podstawowej aż do piątej klasy technikum. A równoległa szkoła muzyczna pierwszego stopnia trwała pięć lat. Uczono mnie gry na akordeonie. Stwierdzono, że jestem tak rozchwiany emocjonalnie, że ten wysiłkowy instrument trochę uspokoi moje emocje. Ciągle jednak ciągnęło mnie do instrumentów perkusyjnych. Niestety otoczenie gasiło moje ambicje, tłumacząc to tym, że kształcenie perkusyjne obejmuje ksylofon, a ten instrument jest nie do ogarnięcia dla niewidomego. Robiłem zatem co mogłem, by opanować grę na akordeonie. I rzeczywiście udało się dobrze zaliczyć dyplom.

Na drugim stopniu szkoły muzycznej próbowano dalej kształcić mnie na akordeonistę. Wewnętrznie czułem jednak, że to nie jest to. Zacząłem dojrzewać w przekonaniu, że tak dalej być nie może. Nie byłem jednak typem buntownika. W międzyczasie zaopiekowała się mną nauczycielka jeszcze z pierwszego stopnia, która uczyła muzykografii, czyli zapisu nutowego metodą Braille’a. Moja pani postanowiła posłać mnie do szkoły jazzu. Nigdy nie myślałem, że kiedykolwiek będę wykonywał ten typ muzyki. Wydawał mi się on niedosiężny i niewykonalny ze względu na swą złożoność akordów. Na słowa o jazzie zareagowałem wewnętrznie: „Ale ja przecież jest rockand-
rollowcem”, a jednocześnie pomyślałem, że może tam w końcu będę mógł zrealizować swoje perkusyjne marzenia.

Egzamin odbył się na fortepianie. Jedynie na chwilę pozwolono mi pograć na bębnach. Odpływałem… Jednak poza moimi plecami, poza moją radością, podjęto decyzję, że jednak powinienem kształcić się jako pianista jazzowy. Dano mi jednak iskierkę nadziei realizacji zapędów perkusyjnych na drugim roku. Miłość do perkusji nie minęła, ale ambicje otoczenia po roku pozostały te same: pianista. Czułem się bardzo rozczarowany, ale pomyślałem sobie: „W sali z fortepianem jest również perkusja, a zatem będę ćwiczył i na jednym, i na drugim”. I tak ćwiczyłem godzinę na fortepianie i trzy godziny na perkusji.

W kolejności na drodze muzycznej przygody dostałem się na studia, a dokładnie na fortepian jazzowy. Męczyłem się okrutnie. Zazdrościłem wszystkim perkusistom, że mogą nosić ten sprzęt, składać i rozkładać go. A ja ciągle na fortepianie… Ileż można… Jakoś udźwignąłem te pięć fortepianowych lat streszczających się w postawie: „byle do egzaminu”. Mimo trudności nauczyłem się jednak wiele, przede wszystkim w dziedzinie harmonii. Dzisiaj nie boję się żadnych akordów. Dziękuję za ten czas.

Ostatecznie udało mi się wyszarpać fakultet perkusji jazzowej. Na czwartym roku zająłem się wymarzonym instrumentem, co niezwykle procentowało: na egzaminach miałem zawsze ocenę pół stopnia wyższą z bębnów niż z fortepianu. A zatem wytrwałość się opłaciła. Potem nawet mogłem już zdawać oficjalnie na perkusję, grać w bandzie czy zespole jazzowym.

Te trudne lata kształcenia były niezwykłym czasem. Dzisiaj pracuję jako muzyk i nie żałuję tego, bo nie wiem, czy umiałbym cokolwiek innego wykonywać.

Czasami zdarza Ci się być w zespole tzw. frontmanem. Jak sobie radzisz z takim wyzwaniem, nie widząc, nie doświadczając wizualnie reakcji publiczności?

Jestem bardzo czuły na reakcje publiczności. Dlatego kiedy występujemy z zespołem, szczególnie z muzyką taneczną, bardzo zależy mi, aby wymusić na publiczności „ten hałas”. Wtedy jestem cały szczęśliwy. Gdybym widział, to z pewnością podejmowałabym inny rodzaj dialogu: schodziłbym na widownię, skakał na scenie, tańczył. Tymczasem kiedy tylko śpiewam, to trzymam przy sobie chociaż niewielkie instrumenty perkusyjne – pozwalające mieć zajęte ręce. Nigdy nie widziałem się w roli frontmana. Moim odwiecznym problemem była komunikacja. Nie lubiłem mówić między utworami. Wolałem robić to, co umiem najlepiej, i grać utwór po utworze. Ciągle jednak było we mnie pragnienie reakcji publiczności. To mi schlebiało. Nawet miałem sny, w których rozśmieszałem widownię. Zacząłem marzyć… i kiedyś zaproponowano mi tę rolę w zespole. Trochę z obowiązku i przymusu, ale w sumie sam tego chciałem. Pragnąłem sprawdzić się, czy będę w stanie to udźwignąć. Jak słyszałem, że ludzie się cieszą, to cieszyłem się i ja.

Czyli Twoje życie to ciągłe przełamywanie barier, które dzięki konsekwentnej pracy dają się przeskoczyć.

Tak. Moje życie to ciągłe przełamywanie barier. Te bariery zawsze są: osobowościowe, psychologiczne. Przejawiają się one w chowaniu energii, którą przecież można ujawnić i dać innym. To, że udało mi się stawić czoła tym ograniczeniom, zawdzięczam ludziom, których spotkałem na drodze swojego życia. Dzięki nim jestem ty, kim jestem. To nie tylko moja zasługa. Poprzez przyjaciół i znajomych dostałem wiele motywacji. Ktoś we mnie uwierzył.

Jest jeszcze jedna ambitna przestrzeń, w której jeszcze Cię nie widziałem. Podobno jesteś
aktorem!

Sny i marzenie, żeby wywoływać reakcje publiczności: śmiech, owacje popychały mnie w przestrzeń teatru. Pragnienie bycia aktorem również dawało znać o sobie. Kiedy było mi ciężko, tworzyłem sobie swój wewnętrzny teatr, wcielając się w różne role. Wchodziłem w inną rzeczywistość. I przyszedł czas, kiedy moje ambicje aktorskie znalazły konkretną przestrzeń w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu, gdzie nie bano się pracy reżyserskiej z osobą niewidzącą. Nawet w szkołach aktorskich jest z tym problem. A ja jako niekształcony aktor trafiłem od razu na scenę i znalazłem się pomiędzy profesjonalnymi aktorami, pośród których mogłem tak wiele się nauczyć. Zresztą oni również doceniali to, że z nimi gram. Szczególnie kreatywność reżyserki i jej otwartość były dla mnie zawsze pomocą na scenie. Czułem się swobodnie. Czasami dochodziło do komentarzy typu: „Fajnie pan zagrał niewidomego w tym spektaklu”. Publiczność w ogóle nie zauważała, że jestem osobą niewidzącą.

A kiedy jesteś frontmanem na scenie – czy ludzie wiedzą, że nie widzisz?

Być może. Widzą przecież moje ciemne okulary i laskę, z którą wchodzę na scenę. Ale nigdy nie słyszałem komentarza na ten temat.

Jak postrzegasz, odczuwasz świat wokół siebie? Wzrok to jednak ważny zmysł…

Podobno wzrok stanowi osiemdziesiąt, a nawet osiemdziesiąt pięć procent życia człowieka. Większość spraw pojmuje się właśnie wzrokiem. Nie widząc, koncentruję się na innych zmysłach. Na słuchu najczęściej. Oczywiście nie tylko. Gdybym teraz stracił słuch, to tak jakbym stracił cały świat… Świat słuchu wyznacza mi wszystko. Dźwięk otwiera mi przestrzeń przeszłości. Być może jeszcze węch, bo i on rodzi pewne skojarzenia. Dotyk jest według mnie zbyt dosadny, dogłębny, oczywisty i wiele wyjaśniający. Kiedy dotykam konkretnej rzeczy, to wiem, że to jest np. stół, bo ma taki, a nie inny kształt. Zmysł słuchu daje bardziej otwartą przestrzeń. Słyszę, że przejeżdża samochód. Ale nie dotykam go. Zaczynam go sobie wyobrażać po dźwięku. Przypominają mi się pewne zapachy i w ten sposób włącza się cała przestrzeń przeszłości. Zaczynam marzyć, uruchamiam wyobraźnię. Oczywiście, że brakuje mi wzroku. Nie widzę ludzkich reakcji. Jest przecież mowa pozawerbalna. Dla mnie nieosiągalna… Kiedy ktoś mówi: „Najważniejszy jest kontakt wzrokowy”, odpowiadam: „No to poznaliśmy się…”.

Grzegorzu, spotkaliśmy się na gruncie muzyki, która dotyka Boga. Jak w swojej historii, pośród swoich talentów i spotykanych ludzi, postrzegasz właśnie Boga, Stwórcę Twojego życia, Dawcę Twoich talentów?

Każdy chciałby ogarnąć Boga, chciałby Go pojąć! Ludzie nie lubią spraw, których nie da się uchwycić. Dla mnie Bóg przychodzi przez ludzi – jak w biblijnych przypowieściach: żebraka, więźnia… Bóg się objawia – wielkość w prostocie. Bardziej mógłbym powiedzieć, czym Bóg nie jest, niż jest. Kiedyś zgubiłem drogę na akademię. Wiedziałem, że źle idę. Zacząłem się modlić. Bałem się zapytać ludzi. Mówiąc „Boże…”, tak się modliłem. Coś nagle poza moją świadomością nakierowało mnie na właściwą drogę. Zupełnie nie wiem, jak to się stało.

Czy osoby, które pomagały Ci na drogach Twojego życia postrzegasz jako wysłanników Boga?

Inaczej nie jestem w stanie tego sobie wytłumaczyć. Bóg działa w prosty sposób, choćby dlatego, że jest wszechmogący. Pojęcie Boga wymyka się całkowicie z mojego rozumu. Ale posyła mi aniołów w postaci tych konkretnych ludzi.

A Twoje marzenia, pragnienia, plany?

Mam trzydzieści lat. O czym mogę jeszcze marzyć? Moim obecnym pragnieniem jest ogarnięcie siebie do tego stopnia, by nie tylko dawać to Piękno, które jest w sztuce, ale także to, które jest w człowieku, we mnie. Żebym się nie bał rozdawać. Chcę na tyle uporządkować swoją osobowość, by te wszystkie bariery komunikacyjne przezwyciężyć. Być mocnym w tym. Chcę przyjmować cenne uwagi. Wręcz cieszyć się z tego. Jest we mnie pragnienie uczenia się mądrości życiowej, dobroci serca. Chcę być człowiekiem godnym zaufania, do którego inni będą lgnąć.

Na koniec podziel się Twoimi wrażeniami związanymi z naszym wspólnym muzycznym pielgrzymowaniem śladami św. Teresy od Jezusa
i św. Jana od Krzyża, które zrealizowaliśmy we wrześniu 2018 roku w Hiszpanii.

To było jedno z moich marzeń. Spełniło się! Ale do mnie jakby to ciągle nie dociera. Powtarzam więc sobie: „Przecież byłem w Hiszpanii – w ojczyźnie św. Teresy od Jezusa i św. Jana od Krzyża!”. To są postacie, które mocno inspirują mnie w ostatnim czasie. Zwłaszcza Teresa wielka i jej temperament oraz niezwykła umiejętność wyrażania opinii w prosty, dosadny i mądry sposób. Ona nie bała się poruszać trudnych spraw i sprawiała wrażenie, że nic przed tym nie stanowiło oporu. Moim marzeniem jest osiągnięcie tego rodzaju mądrości i pewności siebie. Poza tym, sam wyjazd, jak również przebywanie z zakonnikami otworzyły mi oczy i głowę na zupełnie inne podejście do spraw świętości i pozwoliły pozbyć się wszelkich stereotypów z tym związanych. To był bardzo dobry czas. Nasze koncerty wspólnie zaśpiewane, solidne spacery ścieżkami Świętych Rodziców Karmelu, pyszne i obfite kolacje, dobre wino, moje kastaniety przywiezione z Madrytu – to wszystko nie przeszkadzało klimatowi świętości! Wystarczyło tylko wiedzieć, jak z tego korzystać. I w tym miejscu pozwolę sobie podziękować za to wszystko, czego mogłem… czego mogliśmy wspólnie tam doświadczyć. Dziękuję!

Rozmawiał o. Mariusz Wójtowicz OCD