Po długich latach modlitwy przekonałem się, że modlitwa nie jest „robieniem czegoś” czy posługiwaniem się jakimiś „instrukcjami”. Trzeba było długich lat, by rozebrać nagromadzone dekoracje, przestać się „układać” przez Bogiem, wyrzucić sterty „cennych” doświadczeń. Trzeba było najpierw zostawić siebie. Bo modlitwa prawdziwa to zajmowanie się Bogiem. A On jest w ukryciu. Modlitwa znacząca rozpoczyna się od potrzeby „ukrycia się przed”. I zamilknięciem w sercu.
Dla niewielu milczenie jest wielkim duchowym, a zwłaszcza modlitewnym odkryciem, podobnie jak samotność. Współczesność inteligentnie obrzydza nam zarówno milczenie, jak i samotność, prezentując je jako coś wręcz odczłowieczającego, jakiś rodzaj trucizny czy strutego człowieczeństwa. Natomiast zaprasza wszystkich na agory (portale społecznościowe, blogi, media itd.), gdzie dyskutuje się w miłym towarzystwie bez końca, ba nawet do skrajnego wyczerpania, na wszystkie tematy. Milczenie tutaj jest szkodliwą dysfunkcją, a nawet symptomem nieistnienia. W ten sposób ostatki życiowych energii przekłada się na obsesyjną potrzebę „zabierania” głosu. Ale w wyrażeniu tym jest niebywałe użądlenie: kiedy zabieram głos, zabieram jednocześnie sobie milczenie. Żyję okradany z czegoś, w czym człowiek najszybciej się wzmacnia i dojrzewa, a nade wszystko scala.
Na modlitwie należy odkryć, co znaczy „być zasłuchanym”. Polega to najpierw na powstrzymaniu siebie, by ocalić Boga. Bo to, co najczęściej serwujemy, to nie tylko potok słów, ale istny potop urządzany Stwórcy. Może to nie odwet czy jakiś kompleks Noego, ale tak by można określić modlitwy wielu: Bóg utopiony w słowie. Zresztą wspomniał o tym sam Chrystus. Powiedział nie tylko: „Na modlitwie nie bądźcie gadatliwi” (Mt 6:7), ale i dosadniej: „zamknij… drzwi” (Mt 6:6). Czasem w anegdotach możemy zrozumieć, co znaczy być zagadanym na śmierć. Tak, modlitwa często umiera pod stertami niepotrzebnych słów.
Ale gorzej może być ze słuchaniem. Nawet jak już powstrzymamy siebie i jak już przerobimy pierwsze odkrycia nad dabar (hebr. słowo) i szema (hebr. słuchaj), i otwieramy nowy rozdział życia zwany medytacją, to czatują na nas kolejne pułapki. Niektórzy lubią słuchać, by gromadzić piękne słowa, natchnione, inspirujące, żywe, nośne, z pazurem i błyskiem. Ale je tylko kolekcjonują, wypełniając swe pobożne półeczki ozdobną myślą, mądrą i przenikliwą. Święte teksty pozostają etykietami na różne okoliczności. Są tylko myślą czy słowem „do towarzystwa”. Inni lubią słuchać, to znaczy chłonąć jak gąbka, ale pod własnym ciężarem gną się jak trzcina czy bambus, tak, że ich myśl „wiotczeje” i słuchanie zamyka im oczy. Zasypiają w trakcie… Do słuchania trzeba duchowej trzeźwości, aby wewnętrzne natchnienie Boże odróżnić od podszeptu. Podszept właściwie kojarzy się nam z wrogiem modlitwy – niegodziwcem, upiornym stworem, który chce obezwładnić i powstrzymać naszą modlitwę. On wjeżdża do naszego serca na wysokim koniu dostojnych rozważań. Święta Teresa od Jezusa ostrzegała, że modlitwa to nie kwestia nasłuchiwań, wczuć, rozmyślań, mędrkowania, modlitewnej elokwencji, ale prostej miłości. Nasza musi być często ukwiecona.
o. Marian Zawada OCD