Spotkał mnie raz, a pozostał obecny na całe życie. Kilka dni po zdaniu ostatniego egzaminu maturalnego siedziałem w rogu jadalni schroniska w Dolinie Pięciu Stawów, zajadając się szarlotką. Przy centralnym stole zasiadła grupa warszawskich maturzystów. W momentach zbyt głośnych salw śmiechu podnosiłem wzrok znad lektury Wilka stepowego Hermanna Hessego. Wtedy nasze spojrzenia spotkały się po raz pierwszy. Wieczór mijał, od szarlotki do piwa. Wreszcie to on podszedł, by zagadnąć. Opowiedziałem mu swoje plany trasy na kolejny dzień, a on tak przekonująco zaproponował swe towarzystwo, że nie potrafiłem odmówić. Pozostawił grono swych przyjaciół i rankiem ruszyliśmy w trasę na Przełęcz pod Chłopkiem. Okazał się doświadczonym taternikiem.
Po osiągnięciu celu i ostatniej kostce gorzkiej czekolady zaczęliśmy schodzić. Trzy minuty później wisiałem już nad przepaścią ze zwisającymi nad Czarnym Stawem nogami, a on, ciężarem swego ciała, powstrzymywał mnie przed spektakularnym roztrzaskaniem się na czterystumetrowej pionowej ścianie. Gdy na pasku od swych spodni wyciągał mnie z opresji, spojrzeliśmy sobie w oczy po raz drugi. I tak wieczorne spotkanie przy szarlotce stało się czymś więcej niż epizodem. Przeżyłem tylko dlatego, że on zaryzykował własne życie. Kolejnego dnia po śniadaniu wyjechał ze swymi przyjaciółmi, a ja zostałem z życiowym pytaniem: co Bóg chciał mi przez to powiedzieć? Krótkie, choć dość intensywne spotkanie, zaowocowało lawiną konsekwencji. Znając wcześniej tylko jego imię, po ośmiu latach odnalazłem go w milionowej metropolii, gdy ni stąd ni zowąd przypomniał mi się jego adres domowy, raz wypowiedziany podczas pamiętnej drogi. Podziękowałem. Od tego czasu nie spotkaliśmy się już nigdy. Nie znam ani numeru jego telefonu, ani adresu mailowego, w pamięci pozostało jego imię, spojrzenie i uczucie wrzynającego się w prawą dłoń czarnego paska od spodni.
Jak się modlić, by sporadyczne spotkanie stawało się trwałą obecnością? Modlitwa obecnością to nie tylko budzenie świadomości, że nie jest się osamotnionym; nie tylko szok płynący z odkrycia, że jest się zamieszkanym przez Boga; nie tylko przedłużenie tego doświadczenia w klasyczne chodzenie w obecności Bożej. Modlitwa obecnością to też chodzenie w obecności bliźniego. Modlitwa, która czerpie z obecności Boga we własnym życiu, motywuje do tego, by przyjąć bliźniego do własnego życia i zamieszkać w życiu drugiego. Ona uzdalnia do spotkania, ale i rozwija je w obecność. Nie chodzi tu o cząstkową obecność, czy to duchową, emocjonalną, czy zmysłową, ale obecność wypływającą ze spotkania osoby. Gdy naprawdę spotkałem, pozostaję obecny. Im autentyczniejsza modlitwa, tym głębsze spotkanie z bliźnim, a co za tym idzie, trwalsza obecność.
By spotkanie przerodziło się w obecność, Jezus proponuje ewangeliczną triadę – zobaczyć, współodczuć, zareagować. Pojedynczy element tej triady nie zagwarantuje ani głębokiego spotkania, ani tym bardziej, trwałej obecności. Chodzi bowiem o integralną obecność, która wymaga bystrego spojrzenia, dostrzegającego drugiego w jego realności; jednocześnie wrażliwego wnętrza, które jest w stanie odczuć sytuację drugiego; jak również silnego ramienia, które uniesie ciężar zaangażowania. To właśnie modlitwa jako spotkanie z Zamieszkującym wyostrza oko na drugiego, uwrażliwia wnętrze na jego sytuację i umięśnią ramię, by mu pomóc. Wtedy epizodyczne spotkanie przeradza się w trwałą obecność, a kontemplacja w akcję.
Jezus, gdy spojrzał, to widział; gdy słuchał, to usłyszał; gdy ktoś go dotykał, to to odczuwał, gdy zaś kogoś dotykał, to wybudzał z paraliżu. Zmysły były rzeczywiście dla Niego oknem duszy. Gdy zobaczył, to odczuł, by zareagować. To harmonijna triada człowieka integralnego, gdzie zmysł informuje, wrażliwość przeżywa, a wola angażuje się we wspólnym celu.
o. Maciej Jaworski OCD
Czytaj w najnowszym Głosie Karmelu