Powoli oswajam się z nowym krajem i językiem. Msza z kazaniem to jeszcze nie lada wyzwanie. Podchodząc do przeczytania Ewangelii, czułem lekkie napięcie. Widząc jednak wbite w siebie oczy czteroletniego chłopca z pierwszej ławki, umocniłem się. Przy geście potrójnego znaku krzyża nawiązaliśmy kontakt wzrokowy, tym razem to ja wbiłem swoje spojrzenie w chłopca, borykającego się z trzecim krzyżem kreślonym na wydawałoby się jeszcze małym sercu, ukrytym za już zbyt ciasną koszulką. Do komunii podszedł z dorosłymi. Zamknął oczy i podniósł czoło do błogosławieństwa. Potraktowałem go z większą niż zwykle atencją, składając dłoń na rozgrzanym czarnym czole. Msza się skończyła. Nie wiem, kto więcej z niej zrozumiał − ja czy czteroletni znajomy. Wyszedłem z zakrystii, siadłem dyskretnie w ostatniej ławce w oczekiwaniu na Godzinę Czytań. Chłopiec też już wychodził z kościoła, ale nagle wyrwał dłoń z opiekuńczego uścisku babci i podbiegł do mnie. Wpierw pogłaskał moją białą dłoń, chciał się jakby upewnić czy nie majaczy, by po chwili nakreślić wyraziście krzyż na mym czole. Pochyliłem się, zginając twardy kark, by ułatwić mu zadanie. Chłopiec spojrzawszy mi prosto w oczy, wrócił do babci.
Zastanawiam się, jak się modlić, by nie utracić oczu dziecka, które dostrzega dar nawet tam, gdzie dorosły widzi jedynie zwyczajny gest; które przeżywa cudowny świat, nużący dorosłego. Jak się modlić, by rozszyfrować zakamuflowane dary, by w końcu wszystko stało się łaską.
Uwolnić oswojony dar
Nigdy nie zapomnę płaczącego twardego mężczyzny w Musongati w Burundi, który w czasie wojny stracił wszystkie swe kozy, realne zabezpieczenie własnej rodziny. Wypłakał się u współbrata na misji i wrócił do ograbionej lepianki. Następnego dnia zobaczyłem go tańczącego na dziękczynieniu po komunii. Nie wytrzymałem. Po mszy podszedłem zapytać, skąd ta nieusprawiedliwiona radość, a on mi odparł: „Ojcze, przecież słońce wzeszło”. Nie ośmieliłem się zapytać o stracone kozy. Przez lata obraz mędrca z Musongati pracował w mojej wyobraźni, często podawałem go na kazaniach jako przykład zaufania, ale dopiero inny mistrz, Chesterton, pomógł mi zrozumieć głębiej fenomen ograbionego rolnika z Burundi. On nie oswoił w sobie daru, nie przyzwyczaił się do niego, a wręcz przeciwnie, ciągle był nim zaskakiwany. Pozwolił słońcu pozostać darem, dlatego modlitwa przychodziła mu tak naturalnie, choć była tak nadprzyrodzona.
Bezdzietny Chesterton, stupięćdziesięciokilogramowy mężczyzna, o oczach i sercu dziecka, uwielbiał bawić się z dziećmi sąsiadów i przyjaciół, organizując im przedstawienia teatrzyku kukiełkowego, bo to one prowadziły go za kulisy rzeczywistości, której nie dostrzega ani dorosły racjonalista, ani chrześcijański gnostyk. W wybitnej książce o św. Franciszku Chesterton zastanawiał się nad fenomenem nieznużonego dziecka, które lubi, by mu powtarzać aż do znudzenia ulubioną bajkę, prosząc niezmordowanie: „Jeszcze raz, jeszcze raz…”. Dorosły nie jest wystarczająco prosty, by zachwycać się świeżością monotonnego daru, ale dziecko i Bóg, owszem. Możliwe, że Stworzyciel nie nakazał raz na zawsze naturze, by funkcjonowała poprawnie, ale każdego poranka mówi słońcu: „Wstań” i każdego wieczoru powtarza księżycowi: „Jeszcze raz, jeszcze raz”. Bóg jest młodszy od nas – konkluduje niestarzejący się Chesterton. Autentyczna modlitwa nie pozwala oswoić daru. Wprowadza modlącego się w nieustany niepokój serca, który nie przyzwyczaja do monotonii daru. Przeciwnie, w powtarzalności widzi uciechę, świeżość i pokłady nowej nadziei dla siebie. To, w czym dzieciństwo jest ożywcze – dopowiada angielski mistrz − to to, że we wszystkim widzi cud. Nie tyle postrzega świat jako pełen cudów, ale jako cudowny świat. A to nie to samo. Szukać cudów to jedno, widzieć rzeczywistość jako permanentny cud to drugie. Modlitwa darem prowadzi do tego drugiego.
Każdy, nawet Abraham, ojciec naszej wiary, ma pokusę oswojenia daru, by okiełznać jego darmowość i uzurpatorsko go sobie przywłaszczyć. Ismael, pierwszy syn Abrahama, jest tego najlepszym symbolem. Gdy obietnica daru nie wystarcza, Abraham chce samemu ją zrealizować, samemu sobie dar wypracować. Jednak wtedy własna zapobiegliwość przyćmiewa mu głębię daru. Nawet Izaak, syn obietnicy, musiał zostać duchowo odebrany Abrahamowi, by ten do niego się nie przyzwyczaił, by nie pozwolił się nazywać „ojcem daru”. Na górze Moria Izaak na nowo narodził się jako niepodważalny syn łaski, by ojciec już nie zapomniał, że Izaak jest niezasłużonym darem. Zrozumiał to Abraham, ale zrozumiał i mędrzec z Musongati, kiedy tracił swe kozy. Przez łzy widział nie tyle stratę, ile realność nadziei we wschodzącym słońcu. Kozę i tak by kiedyś zjadł, słońce zaś, przynajmniej za jego życia, nie wyczerpie swej ożywczej energii. Nie oswoił słońca. Dar oswojony bowiem to już tylko prawo natury, rutyna, obowiązek. Dar uwolniony zaś napawa ciągle nową nadzieją. To samo słońce, które codziennie wschodziło i swą oczywistością jakby już nie było dostrzegalne, dzięki prowokującej stracie stało się na nowo cudowne.
Rozszyfrować zakamuflowany dar
Są dary wspaniałe, ewidentne i rozbudzające wyobraźnię oraz wiarę, ale są i takie, które nazwać by można zakamuflowanymi, bo niekoniecznie prowadzącymi z automatu do głębszej relacji z Bogiem, niekoniecznie mogące stać się pokarmem modlitwy. Są one trudne do rozszyfrowania. Jest ich wiele, poniżej opowiem zaledwie o dwóch: infantylnej koncepcji słabości oraz o trudnych bliźnich.
W czasach, kiedy w kulturze, a więc i w duchowości gloryfikuje się słabość, przyjąć ją jako dar to wyzwanie ryzykowne, bo można wpaść w pułapkę duchowego infantylizmu. Potraktowanie słabości jako daru to nie zaproszenie do jej apologii, ale bardziej do apologii łaski. Nie słabość ma być tu atutem, ale zaufanie Bożej mocy. Słabość to trudny dar, bo ma prowadzić do większego skupienia się na Bogu, aniżeli na własnej słabej kondycji. Słabość, która ma tendencję do skupiania się na sobie − poprzez użalanie się nad swym niesprawiedliwym losem albo przez tanie usprawiedliwianie się w braku wierności − oddala od łaski i spotkania, a więc modlitwy. Taka słabość nie karmi modlitwy.
Znany obraz schodów św. Teresy z Lisieux rozprawia się z mitami związanymi ze słabością, pozwalając uniknąć jej ślepych pułapek. Schody to prastara biblijna metafora, jednak u Teresy to nie aniołowie się po niej przechadzają, ale dziecko z ojcem. Z jednej strony dziecko próbuje wspiąć się na pierwszy stopień, z drugiej ojciec stoi u szczytu, przyglądając się wysiłkom małego wspinacza. Tata w tym przypadku to nie zimny obojętny obserwator, ponieważ jest dotknięty podwójną postawą dziecka – realnym wysiłkiem i dziecięcym spojrzeniem. Ojciec nie daje się złapać na strategię „maślanych oczu Kota w Butach rodem ze Shreka”, ale wyczulony jest na zapach potu niestrudzonego małego wojownika. Dziecko zaś w swym wysiłku nie tyle chce zaimponować swą siłą, ile realnie przybliżyć się do upragnionego Ojca. Słabość jako dar nie zwalnia z wysiłku, jednocześnie jednak wzmacnia zaufanie. Słabość może stać się darem i drogą, kiedy wyraźnie pomaga określić zarówno pole walki o wierność, jak i pole zaufania do Ojca. Te dwa pola w prawdziwej modlitwie na siebie nachodzą i się uzupełniają. Walka i zaufanie są nierozłączne. Gdzie walka o wierność napotyka zaufanie, słabość staje się darem i drogą. Inaczej pozostaje infantylnym sposobem skupiania się na sobie. Bo modlitwa nie kontempluje samej słabości, ile działającą w niej łaskę.
Zakamuflowanym darem jest też trudny bliźni, który bardziej frustruje niż buduje. Są bliźni, którzy nas budują swym przykładem, ale są i tacy, którzy nieustannie wzywają nas na ring. Myślimy, że wzrastamy dzięki świętym, a nie dostrzegamy wokół nas „szatanów”, dzięki którym już nie tylko marzymy o niebie świętych, ale wykonujemy konkretne kroki, by się w nim znaleźć. Dzięki trudnemu bliźniemu, którego niektórzy nazwaliby sparingpartnerem w kształtowaniu cnót, mam szansę wejść na drogę miłości chrześcijańskiej i wyrosnąć ze zbyt ciasnych butów miłości naturalnej, choć pięknej, to jednak ograniczonej. Nie miłość sympatyczna, ale przekraczająca antypatię, jest chrześcijaństwem. Ten, który wydawał się przeszkodą na drodze, może być motorem w ruchu, a więc życiodajnym darem. Ryzykiem jest postrzegać go jako tego, który od Boga odciąga, nie zaś kogoś, kto jest do Niego drogą. Modlitwa jako spotkanie usposabia, by zobaczyć uciążliwego bliźniego jako drogę. Trudny bliźni nie odwdzięczy okazanej życzliwości, nie przybiegnie z pomocą w potrzebie, nie umocni w momencie znużenia, ale zawsze przypomni, czym ma być moje chrześcijaństwo.
o. Maciej Jaworski OCD
Czytaj dalej w najnowszym numerze „Głosu Karmelu”