Słów kilka o siostrze Immakulacie Adamskiej OCD
Pamięć o zmarłej dziesięć lat temu (24.07.2007) siostrze Immakulacie od Ducha Świętego, której doczesne szczątki spoczywają na naszym przyklasztorym cmentarzu, jest żywa nie tylko w naszej wspólnocie, ale wśród wielu innych osób, czego echa raz po raz docierają do nas, wzmożone w ostatnim, rocznicowym czasie.
Choć to siostra Immakulata towarzyszyła mi, gdy 33 lata temu rozeznawałam powołanie odprawiając w gdyńskim karmelu ignacjańskie rekolekcje, była mistrzynią moich nowicjackich lat, zmagań i odkryć, spędziłam z nią także te ostatnie dziesięć lat jej życia w Bornem, aż do ostatniego dnia w szczecineckim szpitalu, a dziś mieszkam w jej dawnej celi – nie jest łatwo napisać o niej stroniczkę tekstu. Przecież ona sama napisała kilkanaście książek, wiele, szczególnie dzieła Edyty Stein, przetłumaczyła, w bibliotece stoją tomy prac magisterskich przy powstawaniu których była nieformalnym promotorem, a spod jej pióra wyszły dziesiątki artykułów, odkąd jeden z pierwszych przeczytał przypadkiem Roman Brandstaetter i przybiegł do poznańskiego karmelu, w którym siostra przebywała, prosząc, by dano jej możliwość pisania, zwolniono z domowych obowiązków, bo – ta siostra ma talent do pisania.
Tak, siostra miała talent do pisania, ale wiązał się on z wielką dyscypliną, pracowitością i wytrwałością. Gdy pod koniec dnia była już zmęczona tworzeniem, do późnego wieczoru słychać było stukot jej maszyny – wtedy odpisywała na liczne listy, które każdego dnia docierały do niej. Powtarzała, że nie potrafi przemawiać, woli pisać. Umiała też słuchać i z ogromną jasnością docierać do sedna sprawy, ogarniać istotę problemu. Ten dar duchowego rozeznania, trafnych diagnoz i podpowiedzi, wiernego towarzyszenia ludziom, nawet zza krat karmelu, bardzo szybko został rozpoznany, doceniony i rodził kolejne rzesze, jak mawiałyśmy żartobliwie, jej „penitentów”. Pisali czy przyjeżdżali do niej księża, osoby rozeznające powołanie, ludzie z problemami nie tylko duchowymi, ale i z brzemionami zwykłych ludzkich trudów. Od zawsze słabego zdrowia i krucha, nigdy nie odmawiała, a siły, po krótkim westchnieniu do Maryi, wracały na tyle, by stanąć przy potrzebującym człowieku. Sama uznawała się za praktyczną poznaniankę i faktycznie, umiała wskazać rozwiązania wielu spraw, wiążąc czasem ludzi między sobą, podpowiadając jak można wyjść z własnych kłopotów pomagając innym, których przy okazji też wskazywała. Zadziwiająca była jej pamięć osób, których spotkała. Mawiała: nie zawsze pamiętam twarz, wszystkie zewnętrzne sprawy, ale doskonale pamiętam na czym polega problem, główne, duchowe rysy osoby. Szybko, intuicyjnie docierała do istoty i jasno wskazywała kierunek rozwoju.
Sama żyjąc na co dzień głęboką i prostą wiarą prześwietloną czułą miłością, uczyła głębi zawierzenia siebie i własnego życia w prostocie codzienności. A wszystko to, idąc z Maryją za rękę. Ten maryjny, charakterystyczny dla niej samej rys, przekazywała słowem i życiem, oraz niezmordowanie przekonywała, że jedynie z Maryją droga jest najkrótsza, najbezpieczniejsza, najpewniejsza. Nam, nowicjuszkom, radziła, by nie kłopotać się wyliczaniem na modlitwie spraw i osób, ale swoje życie, oddanie, modlitwy, złożyć w banku Maryi – ona zabezpieczy duchowe dobro, pomnoży je, uprosi i przekaże potrzebną łaskę tam i wtedy, gdzie jest najbardziej potrzebna.
Lubię myśleć, że teraz, gdy siostra jest już w niebie, mam takie skonsolidowane konto, jak je określają bankowcy. Ja dorzucam moje skromne modlitwy, ale kapitał jest mocno powiększony, zwielokrotniony nie tylko o modlitwy Siostry z nieba, ale o jej pełne oddanie i zjednoczenie z Bogiem w miłości – a taki wkład procentuje nieprawdopodobnie: jest bowiem pomnożony miłosierdziem Boga o otwartym bez granic Sercu, dla tego, kto żyje już tylko w Nim.
Za życia Siostry ukuło się powiedzenie: Jeśli masz tarapaty, jedź do Immakulaty! I wielu przyjeżdżało, dzwoniło, pisało. Miała otwarte serce, umysł, dla każdego, nie szczędziła czasu i sił, a także cierpienia, bo łączyła je zawsze z cierpieniem Jezusa wierząc mocno, że Jego zasługi uczynią wielkim i owocnym nasze ziemskie bóle i zmagania.
Jestem głęboko przekonana, że teraz to powiedzenie nie straciło, ale zyskało na aktualności i mocy. Już nie trzeba przyjeżdżać do Bornego, choć niektórzy proszą o kluczyk w zakrystii, by choćby z odległości kaplicznego okna, stanąć przy jej grobie, polecić jej swoje sprawy. Teraz, gdy jej pamięć osób i spraw wyostrzyła się jedynie, można przyjść do siosty Immakulaty zwyczajnym westchnieniem serca, bezsłownym wręcz powierzeniem własnych spraw – jest przecież u samego źródła łaski, przy Sercu Jezusa.
Pamiętam, że zawsze chciała być świętą i zadziwiała, mimo mijających lat, jej żywa nadzieja i wiara, że Bóg przez Maryję, mimo i pośród jej słabości, tego dokona. Była realistką tak względem siebie jak i innych. Nie łudziła się, że jesteśmy doskonali i nie do tego dążyła – raczej do świętości wzrastającej każdego dnia na glebie codzienności, w wiernym przyjmowaniu życia, własnej słabości, upokorzeń, cierpienia, ufnym zawierzeniu siebie Bogu przez Maryję.
Napisała mi kiedyś, w latach mojego pobytu w tak innym, rzymskim Karmelu: …nigdy i nigdzie nie ma idealnych warunków, ale w każdych warunkach mogą dojrzeć idealni ludzie, to znaczy, prawdziwie święci. Sama tak właśnie żyła: prostą, głęboką, ufną i pogodną wiarą, z cierpliwością, o którą wciąż walczyła, mierząc się z przeciwnościami życia i własnymi słabościami. Przez swą chorowitość i słabość musiała korzystać z wielu wyjątków, tak, że czasem ze śmiechem mówiłyśmy cytując tytuł jednej z jej książek: Nie każdej zakonnicy tak wolno. I choć przez to musiała być zwalniana z niektórych zajęć czy prac, nigdy nie zwalniała się z modlitwy. Pamiętamy dobrze jej rozpoznawalne pochrząkiwanie podczas modlitw w chórze, krzesełko, które stało obok stalki, na którym długo po jej śmierci leżała żółta róża z grządki, którą uprawiała „odpoczywając’ po pisarskiej pracy, w oczach mamy jej charakterystyczną, lekko pochyloną postać, przykrytą chustą, z nieodłącznym różańcem odmawianym podczas spaceru wokół ronda.
Do ostatnich dni (zmarła w Bornem w wieku 85 lat) nie zwalniała się z oddania, zawierzenia, gorącości serca i prostoty wiary z jaką przyjmowała życie. Niewiarygodnie pracowita, jeszcze kilka dni przed śmiercią wysłała maila do wydawnictwa z pytaniem: dlaczego nie ma odpowiedzi na przesłany tekst nowej książki, jak wy tam pracujecie…?
Książka: Rzecz o błogosławionej Kandydzie, karmelitance z Ragusy, wyszła już po jej śmierci. Ku pełni wolności i miłości brzmi jej tytuł, a ja ośmielę się powiedzieć, że poprzez trudy codzienności, słabości, ograniczenia, zwyczajność karmelitańskiego życia, tam właśnie doszła i żyje siostra Immakulata: w pełni wolności i miłości, jaka jest w Sercu Boga. Zawsze pamiętająca o powierzających się jej osobach, bez wątpienia nadal żyje wstawienniczą miłością, co zresztą potwierdzają różne osoby; niektóre, noszące wciąż przy sobie pamiątkowy obrazek z jej zdjęciem, który kładą na głowie potrzebujących…
Słowa, którymi Siostra opisała bohaterkę swojej ostatniej książki, z pewnością można odnieść także do niej samej:
Jej dążenie do osiągnięcia wolności dokonywało się w długim procesie osobistych zmagań: musiała pokonać opór swej natury, pogodzić się z przegranymi oraz z chwilami zastoju czy nawet cofania się, które pokornie przyjęte, stawały się w niej zaczynem oczyszczenia i postępu duchowego. Odkrywszy wcześnie, że wolność to świętość i zjednoczenie z Bogiem, starała się ją zdobyć przez krzyż, wspomagana skutecznie łaską Eucharystycznego Zbawiciela. Im bardziej uwalniała się od siebie samej, swych pragnień i przywiązań, tym potężniej działał w niej Chrystus. Stopniowo schodziła na dno swej nicości. Pouczał ją, że przestrzeń duszy, uwolnioną od egoizmu z miłości do Niego, natychmiast wypełnia On sobą. Odkryła wówczas, że: wolność to świętość, wprawdzie ukryta i pokorna, ale zawsze skuteczna, bo umie kochać za tych, którzy nie są już do tego zdolni.
s. Maria Elżbieta od Trójcy Świętej
Borne Sulinowo