Rozdział VII
Opowiada, jak traciła stopniowo łaski otrzymane od Pana, i jak zaczęła prowadzić niedoskonały tryb życia. Wskazuje, jak szkodliwe następstwa pociąga za sobą dla klasztorów żeńskich brak ścisłej klauzury.
1. Przechodząc z rozrywki w rozrywkę, z próżności w próżność, z okazji w okazję, tak się stopniowo w te okazje wplątałam i do takiego rozproszenia doszła moja dusza w tych próżnościach, że już i wstyd mnie było tak poufnie przyjacielskim obcowaniem, jakim jest modlitwa wewnętrzna, wznosić się jeszcze do Boga. Do tego przyczyniło się i to, że w miarę, jak rosły moje grzechy, ubywało mi smaku i upodobania do ćwiczenia się w cnocie. Widziałam jasno, Panie mój, że dlatego mnie opuszczają te rozkosze duchowe, że ja opuszczałam Ciebie. Najstraszniejsza zdrada, jaką mógł mnie podejść duch ciemności była ta, że pod pozorem pokory nie śmiałam już odbywać modlitwy wewnętrznej, widząc siebie tak grzeszną. Zdawało mi się, że lepiej iść drogą zwyczajną, jakiej się trzyma wielu innych i poprzestać na odmawianiu przepisanych modlitw ustnych. Gdyż niecnotliwym życiem swoim należę do rzędu najgorszych. Porywać się na modlitwę wewnętrzną i tak bliskie z Bogiem obcowanie, mnie, zasługującej na towarzystwo z czartami i oszukującej tylko ludzi przez zachowywanie w zewnętrznym swoim postępowaniu wszelkich pozorów cnoty. Nie można winić domu, w którym żyłam, że korzystne o mnie miał mniemanie, bo sama zręczną układnością swoją byłam temu winna, że dobrze o mnie sądzono, udając, choć nieumyślnie, pobożną. Nieświadomie, mówię, i nieumyślnie, bo co się tyczy obłudy i próżnej chełpliwości, nie pamiętam dzięki Bogu, bym Go kiedyś świadomie w tym obraziła. Owszem, za pierwszym zaraz poruszeniem próżności, skoro je w sobie spostrzegłam, takie czułam zawstydzenie, że diabeł odchodził pobity na głowę, a ja pozostawałam z zasługą odniesionego zwycięstwa. Chociaż w tym punkcie nigdy mnie bardzo natarczywie nie kusił. Może gdyby Bóg mu dozwolił tak silnie w tym, jak to czynił w innych rzeczach, nastawać na mnie, byłabym i w tym upadła. Ale Boski Majestat Jego dotąd mnie od tego grzechu chronił, za co niech będzie błogosławiony na wieki! Przeciwnie, bardzo mi to ciężyło, że inni dobre o mnie mieli mniemanie, bo znałam dobrze skrytość mojej duszy.
2. To, że nie uważano mnie za tak niecnotliwą, jaką byłam, pochodziło stąd, że mimo młodego mojego wieku i wśród tylu okazji widzieli mnie chroniącą się często na samotność, na długie godziny modlitwy i czytania duchowne, oraz że chętnie rozmawiałam o Bogu. Lubiłam umieszczać, gdzie tylko mogłam, wyobrażenia Boskiego Zbawiciela. Utrzymywałam kapliczkę, ubierając ją w ozdoby pobudzające, do pobożności. Nie mówiłam źle o nikim i robiłam inne rzeczy tym podobne, mające pozór cnoty. Ja zaś w próżności swojej umiałam zręcznie i w udany sposób chodzić około takich rzeczy, które na świecie zwykły mieć powodzenie. Skutkiem tego zostawiano mi swobodę taką samą i większą jeszcze niż najstarszym siostrom, i polegano na mnie z zupełnym bezpieczeństwem. I w rzeczy samej samowolnie pozwalać sobie na cokolwiek, czynić cokolwiek bez upoważnienia, wdawać się po kryjomu, przez szpary, przez ściany, w ciemności nocy rozmowy i to jeszcze w klasztorze, są to rzeczy, których nigdy, zdaje mi się, nie zdołałabym się dopuścić, i nigdy podobnych wykroczeń się nie dopuściłam, bo Pan mnie trzymał za rękę. Zdawało mi się – bo wiele razach rozważnie i statecznie umiałam się zapatrywać na rzeczy – że byłoby to z mojej strony bardzo złym i nieuczciwym uczynkiem wystawiać na szwank dobrą sławę tyle osób dobrych i cnotliwych. Jakkolwiek dobrymi były inne uczynki, których się dopuszczałam! Chociaż złość ich nie była tak rozmyślna, jak by była ta, o której mówię, zawsze jednak były one bardzo złe.
3. Wielką szkodę wyrządziło mi to, jak sądzę, że klasztor, do którego wstąpiłam, nie miał klauzury. Swoboda, której inne osoby, dobre i cnotliwe, mogły ze spokojnym sumieniem używać, bo nie składając ślubu na klauzurę, do niczego więcej nie były zobowiązane, mnie złą i niecnotliwą z pewnością byłaby doprowadziła do piekła, gdyby Pan swoją szczególną łaską i tyloma skutecznymi sposobami i pomocami nie wybawił mnie od tego niebezpieczeństwa. Jest to, więc, moim zdaniem, niebezpieczeństwo bardzo groźne, gdy w klasztorze żeńskim swobodnie się utrzymuje kontakty ze światem. Taki klasztor dla dusz skłonnych do życia luźnego, raczej jest, jak sądzę, drogą do piekła niż skutecznym lekarstwem na ułomność ludzką. Nie mam tu bynajmniej na myśli mojego klasztoru, bo jest w nim tyle dusz służących Panu bardzo szczerą wolą i doskonałym sercem, że Boski Majestat Jego nie może, według wielkiej dobroci swojej nie otaczać ich swoją łaską. Nie należy też ten klasztor do rzędu domów zbytnio dla świata przystępnych i reguła zakonna ściśle w nim jest przestrzegana. Mówię tu o innych klasztorach, o których wiem i na które sama patrzałam.
4. Żal mi bardzo, wyznaję, dusz, które są w takich klasztorach. Potrzeba im, bowiem – nie raz ani dwa, ale nieustannie – szczególnych łask i natchnień od Pana, aby mogły być zbawione w takim otoczeniu, w którym zaszczyty i zabawy światowe w takim są poważaniu, a tak mało jest zrozumienia dla obowiązków zakonnych, że daj, Boże, aby nie uznawały tego za cnotę, co jest grzechem, jak to ja tyle razy czyniłam. Oświecenie ich, aby poznały swój błąd, jest rzeczą tak niełatwą, że Pan sam tylko ma moc pokonać trudność wszechwładną swoją ręką. Gdyby rodzice usłuchali mojej rady, nie zgodziliby się nigdy na oddanie swojej córki do takiego klasztoru, jeśli już nie ze względu na jej zbawienie, któremu tam większe zagraża niebezpieczeństwo niż na świecie, to, choć ze względu na swój własny honor. Niechby ją raczej wydali za mąż, choćby za człowieka niższego stanu, albo niech ją trzymają w domu niż mieliby ją umieścić w podobnym klasztorze, chyba, że wyjątkowe widzą w niej skłonności cnotliwe – a dałby Bóg – by i te ją uchowały od złego. Jeśliby chciała źle się prowadzić, w domu rodzicielskim nie na długo z tym się ukryje. Tam przeciwnie, złe długo może się chować w ukryciu, aż w końcu Pan sam je na jaw wyprowadzi, a wtedy szkoda i niesława nie na tę jedną tylko spada, ale na całe zgromadzenie. Nieraz, co prawda biedne te zbłąkane same temu nie są winne. Zastają drogę utorowaną i idą po niej. Niejedna z nich prawdziwie przyszła z tą myślą, że będzie służyła Panu, że będzie odgrodzona od niebezpieczeństw świata, a tu, zamiast jednego, który opuściła, zastaje jakby dziesięć światów na nią sprzysiężonych i nie wie, jak się od nich obronić i gdzie szukać ratunku. Młodość, zmysłowość i szatan pobudzają ją i pociągają do naśladowania pewnych rzeczy, które są wprost ze świata, zapatrując się na inne, które je rzekomo uważają za dobre. Biedne te dusze podobne są poniekąd do nieszczęsnych heretyków, którzy dobrowolnie zaślepiają siebie i wmawiają w ludzi, że dobre są te nauki, których nauczają, i wierzą w ich prawdziwość, choć w istocie nie wierzą, bo mają w sobie sędziego, który im mówi, że to jest złe.
5. O, jakie to wielkie, jakie to straszne nieszczęście dla zakonnika czy zakonnicy – bo stosuje się to zarówno do zakonów żeńskich jak i męskich – żyć w klasztorze, w którym się nie zachowuje reguły zakonnej! – Gdzie w jednym domu dwie są różne drogi, jedna cnoty i karności zakonnej, a druga rozluźnienia i braku ducha zakonnego, i obie zarówno mają swoich zwolenników! Źle mówię: zarówno. Dla grzechów naszych, bowiem, więcej jest uczęszczana droga przestronna i mniej doskonała. Za nią idzie większość, tak też ci, którzy nią chodzą, większego doznają poparcia i względów. Tamta zaś droga prawdziwego życia zakonnego w takim jest opuszczeniu, iż zakonnik albo zakonnica, chcący naprawdę i bez podziału iść za swoim powołaniem, więcej mają powodu lękać się swoich własnych domowników niż całego wojska czartów. Więcej im potrzeba ostrożności i powściągliwości w rozmowie o Bogu i o przyjaźni, w jakiej z Nim żyć pragną, niż gdyby chcieli mówić o innych przyjaźniach i miłościach, jakie szatan zawiązuje w takich klasztorach. Cóż, zatem dziwnego, że tyle jest zgorszeń w Kościele, kiedy ci sami, którzy powinni być zwierciadłem i wzorem, aby wszyscy z nich brali przykład cnoty, tak sponiewierali tą gorliwość i świętość, jaką duch dawnych ojców pozostawił w Zakonach? Oby Pan w boskiej łaskawości swojej zechciał zaradzić temu złu, bo On sam wie, jak tego potrzeba, amen.
6. Zaczęłam, więc wdawać się w te rozmowy, bo widząc, że to przyjęty zwyczaj, nie sądziłam, że odniosę z nich taką szkodę i roztargnienie na duszy, o jakich się później przekonałam. Zdawało mi się, że obyczaj tak powszechny w, wielu klasztorach, dopuszczających tego rodzaju odwiedziny, nie będzie dla mnie szkodliwszym niż dla innych, pobożnych przy tym, jak widziałam, i cnotliwych. Nie brałam tego pod uwagę, że tamte są dużo lepsze ode mnie, że zatem co dla mnie było niebezpieczeństwem, to dla nich mogło nim nie być. Choć i dla nich, nie sądzę, by takie rozmowy były całkiem bez niebezpieczeństwa, choćby tylko dla czasu marnie straconego. Pewnego dnia, gdy rozmawiałam z jedną osobą w samym początku mojej z nią znajomości, spodobało się Panu dać mi zrozumieć, ostrzec mnie i użyczyć mi światła na oświecenie tak wielkiej mojej ślepoty, jak niestosowne są dla mnie takie przyjaźnie. Ukazał mi się Chrystus Pan, stając przede mną z bardzo surowym obliczem i oznajmiając mi przez to, jak te świeckie moje rozmowy Go zasmucają. Widziałam Go oczyma duszy jaśniej niżbym Go widzieć mogła oczyma cielesnymi, i widok ten tak pozostał wyryty w mojej pamięci, że dziś jeszcze, po upływie dwudziestu sześciu lat, zdaje mi się, że mam Go przed sobą obecnego. Pozostałam mocno przestraszona i strwożona, i już więcej nie chciałam się widzieć z tą osobą, z którą przedtem tak przestawałam.
7. Bardzo mnie w tym zdarzeniu zaszkodziło, gdyż nie wiedziałam o tym, że można widzieć rzeczy inaczej, niż samymi tylko oczyma ciała. A czart utwierdzał mnie w tej niewiedzy i wmawiał we mnie, że to rzecz nie możliwa, że mi się przywidziało, że może to była ułuda szatańska i inne tym podobne matactwa. Chociaż więc zawsze miałam to uczucie, że było to widzenie od Boga a nie złudzenie, starałam się zadać kłamstwo sobie samej, gdyż rzecz nie przypadała mi do gustu. Nie śmiałam też nikomu wspomnieć o swoim widzeniu. Gdy potem zaczęły się znowu wielkie na mnie nalegania i zapewnienia, że widywanie się z taką osobą nie ma w sobie niczego złego, że cześć moja na tym nic nie ucierpi, owszem, tylko zyskać może, wróciłam znowu do tej przyjaźni i inne jeszcze w innych czasach nawiązywałam. Przez długie, bowiem lata oddawałam się tym zgubnym rozrywkom i – póki ich używałam – nie wydawały mi się takim złem, jakim były w istocie, choć bywały chwile, w których jasno widziałam, że nic w nich nie ma dobrego. Żadna jednak przyjaźń nie sprawiła mi takiego w duszy nieładu i roztargnienia jak ta, o której mówię, bo wielkie do niej miałam przywiązanie.
8. Innym razem, gdy byłam w towarzystwie tej osoby, ujrzałyśmy – i inne, które tam były z nami – podchodzące ku nam coś w rodzaju wielkiej ropuchy, tylko bez porównania szybsze w ruchach niż zwykła ropucha. W miejscu, w którym to widziałyśmy, nie mogłam pojąć, skąd mógł się wziąć w biały dzień taki płaz, gdyż nigdy tam nic podobnego nie było. Wrażenie, jakie stąd odniosłam, nie było, zdaje mi się bez tajemnicy i nigdy o nim nie zapomniałam. O Boże wielki! Z jakąż, troskliwością i miłościwą łaskawością bezustannie mnie ostrzegałeś, a jakże mało ja skorzystałam z tych Twoich ostrzeżeń!
9. Była w naszym klasztorze jedna zakonnica, moja krewna, już w podeszłym wieku, wielka służebnica Boża, posiadająca w wysokim stopniu ducha zakonnego. Ona także nieraz mnie ostrzegała, a ja nie tylko jej nie słuchałam, ale i przykrzyły mnie jej upomnienia. Zdawało mi się, że gorszy się z rzeczy, które nie mają w sobie niczego gorszącego. Wspominam o tym, aby każdy widział, jaka była złość moja, jak wielka nade mną dobroć Pana i jak bardzo zasłużyłam na piekło taką niezmierną niewdzięcznością, jak również i w tym celu, aby jeśli to moje pismo z woli Pana i na chwałę Jego będzie, kiedy ogłoszone, zakonnice, które to czytać będą, miały przestrogę i unikały podobnych rozrywek. Na miłość Pana naszego o to je proszę. Daj, Boże, aby te moje słowa wyprowadziły z błędu wszystkie te osoby, które sama w błąd wprowadziłam, mówiąc im, że w tych rozmowach nie ma nic złego i ugruntowując je w tak wielkim niebezpieczeństwie, skutkiem zaślepienia, w którym sama zostawałam, bo rozmyślnie ich oszukiwać nie chciałam. Choć złym przykładem, jaki im dawałam, tyle złego – jak mówię – spowodowałam, nie myślałam przecież, bym, co tak bardzo złego czyniła.
10. W pierwszych okresach swojej choroby, choć nie umiałam jeszcze sama kierować sobą, pragnęłam pomagać innym, aby postępowali w życiu duchowym. Zwyczajna to pokusa u początkujących, choć mnie szczęśliwie się w tym powiodło. Gorąco kochając swego ojca, życzyłam mu tego dobra, które, zdawało mi się, że sama już posiadałam w odprawianiu rozmyślania. Bo, w przekonaniu moim, nie może człowiek w tym życiu znaleźć większego dobra nad to, które daje modlitwa wewnętrzna. Nieznacznie, więc i wszelkimi sposobami, na jakie się mogłam zdobyć, starałam się nakłonić go do tego świętego ćwiczenia. Dałam mu w tym celu odpowiednie książki. On zaś, będąc, jak mówiłam, człowiekiem bardzo cnotliwym, ochotnie zgodził się na moją prośbę i w ciągu pięciu czy sześciu lat – o ile dziś mogę sobie przypomnieć – takie w tym pobożnym ćwiczeniu uczynił postępy, iż z radością za niego dziękowałam Panu i wielką miałam z tego pociechę. Pomimo wielkich trosk i utrapień, jakie z różnych stron przeżywał, wszystko to znosił z niezachwianym zdaniem się na wolę Bożą. Często mnie odwiedzał, bo największą dla niego pociechą była rozmowa o rzeczach Bożych.
11. Gdy potem się zaniedbałam i modlitwy wewnętrznej zaniechałam, widząc, że on tej zmiany we mnie się nie domyśla, nie mogłam tego znieść, i postanowiłam mu o tym powiedzieć. Bo cały rok i dłużej żyłam wówczas bez rozmyślania, przez wielką, jak mi się zdawało, pokorę. A była to, jak później opowiem, największa z wszystkich pokus, jakie w swoim życiu miałam, bo zmierzała wprost do mego zatracenia. Wprawdzie i przy modlitwie wewnętrznej nie byłam bez grzechu, ale jeśli którego dnia obraziłam Boga, nazajutrz za jej pomocą tym pilniej przykładałam się znowu do skupienia wewnętrznego i tym uważniej unikałam okazji. Gdy więc ten święty człowiek przychodził z takim mylnym o mnie przekonaniem, sądząc, że tak samo jak przedtem z Bogiem rozmawiam, sumienie mnie gryzło, że go zostawiam w tym błędzie. Wyznałam mu, zatem prawdę, że już nie odprawiam rozmyślania, jednak głównej przyczyny mu nie powiedziałam. Jako jedyną przeszkodę wymieniłam tylko swoje słabości, co po części było prawdą. Chociaż bowiem wyzdrowiałam z tej największej choroby, zawsze jednak do tej chwili cierpiałam i cierpię na bardzo dotkliwe niemoce. Wprawdzie są one mniej gwałtowne od niejakiego czasu, ale zawsze trwają i w rozmaity sposób mnie trapią. Mianowicie, co dzień przez dwadzieścia lat miewałam wymioty z rana, tak, iż nieraz się trafiało, że aż do południa i dalej nic nie mogłam wziąć w usta. Od czasu jak częściej przystępuję do Komunii, przychodzą one wieczorem, przed położeniem się, ale z daleko większym dla mnie umęczeniem, bo muszę je sama wywoływać za pomocą piórka czy innym tego rodzaju sposobem, gdyż, jeśli tego zaniecham, daleko większe jeszcze męki cierpię. Nie ma, zdaje mi się, chwili, bym nie miała różnych boleści, niekiedy bardzo ciężkich, szczególnie w sercu, chociaż ten ostatni ból, który przedtem trwał ustawicznie, teraz przychodzi z przerwami. Ostry paraliż i inne dolegliwości febry, na które tak często cierpiałam, od ośmiu lat mnie opuściły. Na wszystkie te cierpienia nie zwracam uwagi, i nieraz na myśl o nich raduję się, że znosząc je, choć w czymkolwiek Panu służę.
12. Mój ojciec, więc uwierzył mi, że ta jest istotna przyczyna zaniedbania modlitwy wewnętrznej. On nigdy nie rozmijał się z prawdą, zatem i mnie, zgodnie z tą prawością jego charakteru, nie należało prawdy ukrywać. Powiedziałam mu jeszcze, aby tym łatwiej uwierzył, (bo wiedziałam dobrze, że to mnie nie uniewinnia), że ledwo mi sił starczy do uczestniczenia w chórze. Ale moja słabość, na którą się powoływałam, bynajmniej nie była dostatecznym powodem do porzucenia modlitwy wewnętrznej. Nie potrzeba, bowiem do niej sił fizycznych, tylko miłości i przyzwyczajenia. Bóg zawsze do niej daje sposób i możność, jeśli tylko chcemy. Zawsze, mówię, bo choć niekiedy choroba lub inne przeszkody nie pozwalają przebywać długo na samotności, przecież i w takim położeniu nie brakuje chwil wolnych dla swobodnej rozmowy. Tym bardziej, że dla duszy miłującej Go, prawdziwa w chorobie i wśród takich przeszkód modlitwa wewnętrzna polega na ofiarowaniu Bogu tego, co cierpi, na wspominaniu, dla kogo to cierpi, na zgadzaniu się z Jego wolą, na niezliczonych innych aktach tego rodzaju, których dostarcza jej sposobność. Tym sposobem dusza w czynie okazuje miłość. Do tego zaś nie potrzeba gwałtownego wysiłku ani samotności, jakby bez tego nie było modlitwa. Z odrobiną pilności wielkie dobra pozyskać możemy w takich chwilach, kiedy Pan przez różne cierpienia odbiera nam czas swobodny do modlitwy wewnętrznej. I ja też te dobra zyskiwałam sobie, póki miałam dobre sumienie.
13. Ojciec mój, dzięki dobremu, jakie miał o mnie przekonaniu i wielkiej jego do mnie miłości, nie tylko mi uwierzył, ale jeszcze mnie żałował. Doszedłszy do tak wysokiego stopnia modlitwy wewnętrznej, długo nie przebywał ze mną, tylko przyszedłszy na chwilę i zobaczywszy się ze mną, zaraz odchodził, mówiąc, że dłuższa rozmowa byłaby stratą czasu. Ja tracąc czas na różnych próżnościach mało się o tę stratę troszczyłam. Nie tylko swojemu ojcu, ale i kilku innym osobom pomogłam do umiłowania modlitwy wewnętrznej, choć sama żyłam w tych próżnościach. Widząc w nich skłonność do modlitwy, nauczyłam i dopomagałam im, jak odprawiać rozmyślanie. Pragnienie to, by inni wiernie Panu służyli, było i trwało we mnie od czasu jak zaczęłam oddawać się modlitwie wewnętrznej. Sama nie służąc Panu tak jak rozumiałam, że Mu służyć należy, chciałam, by inni za mnie Mu służyli i tym sposobem nie zmarnowało się to, co w boskiej łaskawości swojej dał mi poznać. Mówię to, aby kto będzie to czytał, mógł się przekonać, jak wielkie było moje zaślepienie. Sama pracowałam sobie na zatracenie, a drugim dopomagałam do zbawienia.
14. W tym czasie ojciec mój zachorował i zmarł. Chorował tylko kilka dni. Byłam przy nim cały ten czas i pielęgnowałam go, choć sama chora, nie tyle jeszcze na ciele, ile na duszy pogrążonej w tylu próżnościach, choć nie w taki sposób, bym o ile znam siebie i rozumiem, przez cały ten czas najgorzej – jak mówiłam – zmarnowany, byłam w grzechu śmiertelnym. Bo gdybym taki w sobie spostrzegła, żadną miarą bym go nie zniosła. Wielkie w czasie choroby ojca przebyłam udręczenia. Sądzę, że wówczas, choć w części odwdzięczyłam się mu za to, co przy mnie w moich chorobach wycierpiał. Sama mocno cierpiąca, gwałt sobie zadawałam, i choć ze śmiercią jego traciłam całą osłodę i pociechę życia, jaką on zawsze był dla mnie, zdobyłam się na tyle męstwa, by nie okazać swego bólu i spokój zachować aż do chwili jego skonania. Mogło się zdawać, że nic nie czuję, a tymczasem serce mi się krajało, gdy patrzyłam na gasnące powoli jego życie, bo bardzo go kochałam.
15. Było, za co dziękować Panu, za tę piękną śmierć. Z radością mówił o swojej śmierci, a po przyjęciu Ostatniego Namaszczenia, dawał nam rady i upomnienia. Z jakim naleganiem zobowiązywał nas, byśmy go polecali Bogu i błagali miłosierdzia dla jego duszy, byśmy wiernie Jemu służyli, pamiętając o tym, że wszystko na tym świecie przemija. Ze łzami wyrażał swój żal, iż Jemu nie poświęcił się, zostając zakonnikiem najsurowszej, jaka być może Reguły. Wiem to z pewnością, że piętnaście dni wcześniej Pan objawił mu dzień jego śmierci. Bo przedtem, choć czuł się źle, o śmierci nie myślał, potem zaś mimo znacznego polepszenia, o którym go i lekarze zapewniali, on do tych nadziei żadnej wagi nie przywiązywał, a tylko myślał o swojej duszy, aby z nią był w porządku.
16. Największym cierpieniem jego był silny ból w plecach, który go nigdy nie opuszczał. Ból ten tak mu nieraz ostro dolegał, że aż z nóg go zbijał i oddech mu zapierał. Wiedząc, jak wielkie ma nabożeństwo do Chrystusa Pana niosącego krzyż, poddałam mu tę myśl, że Pan w boskiej łaskawości swojej chce mu dać niejaki udział w tym, co w tej męce wycierpiał. Myśl ta taką go napełniła pociechą, że odtąd już nie pamiętam, bym słyszała z ust jego najmniejszą skargę. Przez trzy dni leżał zupełnie nieprzytomny, ale w dzień śmierci Pan taką mu jasną przytomność przywrócił, że wszyscy byliśmy zdziwieni. Taką przytomność zachował aż do chwili, gdy w połowie Credo, sam je odmawiając, oddał ducha. Twarz jego po śmierci miała wyraz anielski. I rzeczywiście, według mnie – z pewnego względu – aniołem był pięknością swojej duszy i świętością usposobienia, w jakim życia dokonał. Nie wiem, po co mówię to wszystko, chyba na tym większe obwinienie swego grzesznego życia. Gdyż dla tego samego, że patrzyłam na taką śmierć i byłam świadkiem takiego życia, dla dorównania, choć w części ojcu, powinnam była się poprawić. Spowiednik jego, dominikanin, mąż bardzo uczony mówił, że nie wątpi o tym, że ojciec mój poszedł do nieba. Od kilku lat spowiadał go i z uwielbieniem świadczył o czystości jego sumienia.
17. Ten sam Ojciec dominikanin, kapłan wysoce cnotliwy i bogobojny, mnie także był bardzo pomocny. Wyspowiadałam się przed nim, a on z wielką troskliwością zajął się moją duszą, prowadząc ją ku dobremu i otwierając mi oczy na niebezpieczeństwo, w jakim zostawałam. Kazał mi przystępować do Komunii św., co dwa tygodnie. W miarę jak coraz więcej przed nim się otwierałam, wyznałam mu także usposobienie swoje, co do modlitwy wewnętrznej. Zalecił mi, bym jej nie opuszczała, gdyż jest rzeczą niemożliwą, bym z niej nie odniosła pożytku. Zaczęłam, więc na nowo jej się oddawać i od tego czasu nigdy więcej jej nie zaniechałam, choć przy tym okazji tych nie porzucałam. Skutkiem tego żyłam w wielkim udręczeniu, bo na rozmyślaniu jaśniej poznawałam swoje przewinienia. Z jednej strony Bóg mnie wzywał, z drugiej ja szłam za światem. Rzeczy Boże sprawiały mi wielką pociechę, a rzeczy światowe trzymały mnie na uwięzi. Chciałam pogodzić ze sobą dwie rzeczy tak przeciwne, życie duchowe z pociechami, upodobaniami i rozrywkami zmysłowymi. Cierpiałam, zatem na rozmyślaniu wielkie rozdarcie wewnętrzne, bo duch we mnie nie był panem, tylko niewolnikiem. Nie mogłam zamknąć się w samej sobie, na czym polegał cały mój sposób modlitwy wewnętrznej, bym zarazem nie zamknęła ze sobą wszelkiego rodzaju próżnych myśli. Żyłam w taki sposób wiele lat i dotąd się dziwię, jak mogłam tak długo wytrzymać i nie porzucić jednego albo drugiego. Ale wiem dobrze, że porzucić rozmyślanie nie byłam w stanie, bo trzymał mnie w swojej mocy Ten, który mnie umiłował chcąc przez modlitwę wewnętrzną większymi jeszcze, łaskami mnie obdarzyć.
18. O Boże wielki, jakże bym zdołała opowiedzieć wszystkie okazje do złego, jakie w ciągu tych lat Ty ode mnie oddalałeś, gdy ja wciąż na nowo do nich powracałam i wszystkie niebezpieczeństwa, z których mnie wybawiłeś grożące mi ostateczną utratą dobrej mojej sławy! Ja uczynkami swymi wciąż zdradzałam siebie, jaką jestem, a Pan wciąż zasłonę rzucał na moje złości, ukazując za to maleńką moją cnotę, jeśli jaka we mnie była i zwiększając ją w oczach wszystkich, tak, iż zawsze w wielkim mieli mnie poważaniu. I chociaż nieraz wychodziły na jaw moje nędze, oni przecież nie dawali mi wiary, widząc we mnie rzeczy, które im się wydawały dobrymi. Gdyż Ten, który wszystko wie i widzi, widział, że tak było potrzeba, aby te, które później miałam namówić do Jego służby, wiarę we mnie pokładać mogły. I w boskiej wspaniałomyślności swojej nie zważał na wielkie moje grzechy, tylko na gorące, jakie nieraz miewałam pragnienie służenia Jemu, i na mój żal i smutek, iż nie miałam w sobie dostatecznej siły do zrealizowania czynem tego swego pragnienia.
19. O Panie mojej duszy! Jak zdołam godnie wysławić wszystkie łaski, jakimi w ciągu tych lat mnie obsypywałeś? Jak w tej chwili, gdym Ciebie najciężej obrażała, Ty nagle wzbudzając we mnie najgłębszy żal, czyniłeś mnie zdolną do przyjęcia łask i pociech Twoich! Prawdziwie, Królu mój, najdelikatniejszego i najsroższego zarazem użyłeś sposobu na ukaranie mnie, wiedząc, Ty Boski Znawco mego serca, co mnie może najmocniej zaboleć. Za grzechy moje karałeś mnie swymi niewypowiedzianymi pociechami. Nie sądzę, bym mówiąc to, była niespełna rozumu, choć może i dobrze byłoby, gdyby mi rozum ustawał w tej chwili, gdy znów przypominają mi się moje niewdzięczności i złości. Taka jest moja natura, że otrzymywać łaski w chwili popełnienia ciężkich przewinień, było to rzeczą dla mnie boleśniejszą, niż wszelkie karanie. Jedna taka łaska, mówię to z zupełną pewnością, więcej mnie na proch ścierała, zawstydzała i bolała, niż jakie bądź choroby albo też wszystkie boleści. Bo na takie kary wiedziałam, że zasłużyłam i zdawało mi się, że choć w części wypłacić się mogę nimi za swoje grzechy. Na spłacenie ich w zupełności, według ich wielkości, mało byłoby wszelkiego najsroższego cierpienia. Ale otrzymywać wciąż nowe łaski, tak źle się odwdzięczając za otrzymane, jest to dla mnie i jak sądzę dla każdego, kto ma niejakie poznanie i miłość Boga, straszliwą w swoim rodzaju męką. Serce prawe i szlachetne łatwo to zrozumie. Z tego to źródła płynęły moje łzy i z tego powodu w ciągłym byłam udręczeniu, czując z jednej strony słodycz pociech Bożych, a z drugiej znając siebie taką, iż lada chwila znowu upadnę. Choć wówczas, to jest w tej modlitwie, miałam szczere postanowienia i mocne pragnienia.
20. Wielkie to nieszczęście dla duszy być pozostawioną samej sobie wśród tylu niebezpieczeństw. Gdybym miała, przed kim się otworzyć z tego wszystkiego i u kogoś znalazła pomoc ku powstrzymaniu się od nowych upadków, sądzę, że dla samego wstydu byłabym go słuchała, choć nie wstydziłam się Boga. Z tego powodu radziłabym każdemu, kto się oddaje modlitwie wewnętrznej, aby zwłaszcza z początku starał się o przyjaźń i towarzystwo z tymi, którzy podobnie ćwiczą się w rozmyślaniu. Jest to rzecz w największym stopniu pożyteczna, choćby tylko, dlatego, że wtedy jeden drugiego swoją modlitwą wspomaga. Tym bardziej, że z takiego połączenia wiele innych wynika korzyści. Jeśli w stosunkach i zabiegach czysto ziemskich, choć niezbyt chwalebnych i nie najlepszych, ludzie szukają sobie przyjaciół dla wzajemnej uciechy, dla powiększenia sobie smaku marnych przyjemności przez wzajemne o nich rozmowy – nie rozumiem doprawdy, dlaczego by temu, kto szczerze zaczyna służyć Bogu i miłować Go, nie było wolno mieć powiernika lub kilku dobranych przyjaciół i zwierzać się im z tych pociech, czy też trudności, jakich niechybnie musi doznać każdy, kto się oddaje modlitwie wewnętrznej. Kto prawdziwie pragnie i szuka złączenia się z Bogiem przez miłość, niech się nie lęka, by mówiąc z przyjacielem o tych swoich wewnętrznych przejściach, ulegał próżnej chwale. Może mu niekiedy przyjść pokusa albo pierwsze poruszenie próżnej chełpliwości, ale je zwycięży i będzie miał zasługę. Sądzę, że z taką intencją prowadząc rozmowy sam z nich odniesie pożytek i pomoże również tym, którzy go słuchają i wyniesie z nich większe światło wewnętrzne, tak ku własnemu rozumieniu rzeczy, jak i ku oświeceniu przyjaciół, choć sam tego nie spostrzeże.
21. Kto by w takich rozmowach kierował się próżną chwałą, ten również będzie się nią unosił, słuchając na przykład pobożnie Mszy świętej, gdy ludzie na niego patrzą, albo spełniając inne obowiązki, które każdy spełniać musi, jeżeli chce żyć po chrześcijańsku, a których opuszczać nie wolno, chociażby miała się do nich przyplątać pokusa próżności. Słowem, te rozmowy tak niezmiernie ważną są pomocą dla dusz jeszcze nie utwierdzonych w cnocie, a wystawionych na tyle przeciwieństw i fałszywych przyjaciół, pociągających je do złego, że słów mi nie starcza na dostateczne ich zalecenie. Jest w tym podstęp diabelski, dla jego sprawy w każdym razie bardzo pożyteczny, że dusze, prawdziwie pragnące pomnażać się w miłości Boga i pełnić Jego wolę, trzymają tak w ukryciu te swoje pobożne pragnienia. Gdy przeciwnie, ludzi oddanych światu, diabeł ten, pobudza do głośnego ogłaszania swoich niskich żądz, co już tak weszło w zwyczaj na świecie, że jakoby za chlubę poczytują sobie swoje niecne występki i jawnie się przechwalają ze zniewag, jakie przez nie wyrządzają Bogu.
22. Nie wiem, może mówię nie do rzeczy. Jeśli tak, niech Wasza Przewielebność to wykreśli, jeśli zaś nie, to wspomóż, błagam Cię, Ojcze, moją prostotę, mocniej i szerzej dopowiadając to, czego należycie nie umiała powiedzieć. Sprawy służby Bożej są dzisiaj tak słabe, że ci, którzy Panu służą, muszą wzajemnie się wspierać, aby naprzód mogli postępować. Próżność i uciechy świata powszechnie uznaje się za rzecz dobrą i tym, którzy tą drogą idą, mało, kto się dziwi. Ale gdy kto postanowi oddać się Bogu, takie ze wszystkich stron podnosi się na niego szemranie, iż musi szukać sobie przyjaciół, aby zdołał się obronić, póki się na duchu nie umocni, by już nie zważał na żadne cierpienia, inaczej ciężkie będzie miał udręczenia. Taki jest, jak sądzę, powód, dla którego niektórzy Święci chronili się na puszczę. Nadto, jest to także znak pokory nie ufać samemu sobie, ale raczej spodziewać się pomocy od Boga za pośrednictwem innych, u których rady szukamy. Także i miłość rośnie przez wzajemne udzielanie się i wiele innych pożytków płynie z tego źródła, o których nie ważyłabym się, mówić, gdyby nie to, że z własnego długoletniego doświadczenia sama je poznałam. Prawda, że nie ma na całym świecie stworzenia tak niedołężnego i grzesznego jak ja, ale sądzę, że i najdzielniejsza dusza nic na tym nie straci, jeśli się upokorzy i nie dowierzając swojej sile, usłucha rady doświadczonej. Co do mnie, wyznaję i zapewniam, że gdyby nie to, że Pan mi objawił tę prawdę i dał mi możliwość niemal ustawicznego towarzystwa tych, którzy modlitwę wewnętrzną praktykowali, byłabym w końcu wciąż na przemian to powstając, to znów upadając, prosto wpadła do piekła. Bo do upadania wielu miałam przyjaciół i pomocników, ale do powstania tak byłam opuszczona i zostawiona samej sobie, że dzisiaj dziwię się, jakim sposobem nie pozostałam w upadku na zawsze i wysławiam miłosierdzie Boga, który sam jeden mnie nie opuścił i rękę mi podał. Niech będzie błogosławiony na wieki wieczne, amen.