Podarte białe rajstopki, kwiecista spódniczka, skaczące wesołe kucyki z kolorowymi gumeczkami, berek w przemyskim Rynku, wielki upał.
Lubiłam procesje Bożego Ciała. Tata kupował wielką ilość lodowych gałek we Fiore. Zawsze wybierałam tylko cytrynowe. Jadłam tak wolno, że Chłopcy (w rękach których zostawały w mgnieniu oka już same szpatułki) podbiegali do mnie i ochoczo pustoszyli mój rożek z żółtym lodem. Lubiłam też dlatego, że Mama w swojej magicznej torebce (mur beton!) miała jakiegoś asa. Najfajniej jak wyjmowała bobo fruta. Oczy kota ze szreka działały zamiennie na Tatę i Dawida, zawsze ostatecznie któryś z nich brał na barana, a ja nabierałam tam nowych sił do psot.
Lubiłam bo byliśmy razem. Ładnie ubrani, wszyscy razem w uroczystej atmosferze.
Lubię jak w moim dorosłym i świadomym życiu tradycja zderza się z moim sercem, z moim TAK lub z moim NIE, z tęsknotami, pytaniami, odpowiedziami, z czymś przepięknym, żywym i tym, o czym nie da się napisać.
Dzisiaj szłam w mini procesji bez lodów i innych frykasów. Nawet dywan kwiatowy, usypany przez małe Dziewczynki był mocno przerzedzony. I mimo, że rozjechaliśmy się w wszyscy po świecie, a Rodzice 300 km ode mnie… znowu byliśmy razem.
Był On.
On i ja.
Daję się Mu zapraszać na spacery w tej Oktawie Bożego Ciała. Choć w tych dniach TA DROGA za Nim jest dla mnie prosta, nie gubię jej, nie zbaczam, nie potykam się. Idę tak blisko, by nie musieć ściągać wzroku z Jego lśniącej bieli. Idę pewnie, wiernie, tuż za Nim, wgapiam się ile mogę. Żałuję, że nie mam 70 lat, ludowego stroju i czerwonej szminki, bo pewnie byłabym jeszcze bliżej…
Serce Jezusa wszelkiej chwały najgodniejsze, zmiłuj się.
Blanka Mazur