Dnia 24 sierpnia 1562 św. Teresa od Jezusa założyła pierwszy klasztor karmelitanek bosych pod wezwaniem św. Józefa w Awili. Pierwsze ziarnko gorczycy rzucone w spragnioną i dręczoną głębokimi kryzysami glebę Kościoła, wkrótce wydało plon obfity. Do końca życia święta Założycielka ufundowała dalszych 16 klasztorów w całej Hiszpanii. Po jej śmierci karmelitanki bose ruszyły na duchowy podbój świata, zakładając klasztory w najbardziej odległych jego zakątkach.
Tak to wydarzenie opisuje sama Święta Matka Teresa:Pewnego dnia zaraz po Komunii Pan przykazał mi stanowczo, abym starała się ze wszystkich sił o założenie tego klasztoru i sprawy tej nie zaniedbywała. Będzie bowiem w nim kwitła żarliwa Jego służba, że ma być pod wezwaniem świętego Józefa i że on będzie nas strzegł u jednych drzwi, a Najświętsza Panna u drugich. On zaś, Chrystus Pan, będzie mieszkał w pośrodku nas. I będzie to gwiazda, która wielkim blaskiem zajaśnieje. Choć Zakony ostygły w pierwszej swojej gorliwości, myliłabym się jednak, gdybym sądziła, że On mało z nich ma służby i chwały. I cóż by było ze światem, gdyby zabrakło w nim dusz życiu zakonnemu poświęconych? Polecił mi powtórzyć spowiednikowi Jego rozkaz i że On go prosi, aby Mu nie był przeciwny, i mnie nie przeszkadzał.
Widzenie to tak mnie przeniknęło do głębi duszy, i taka była siła tych słów, które Pan do mnie mówił, iż nie mogłam wątpić, że to On. Odczułam jednak po tych słowach wielką przykrość, przewidując wielki niepokój i utrapienia, na jakie mnie narazi to przedsięwzięcie, tym bardziej, że jak mówiłam, było mi bardzo dobrze w tym domu. I choć przedtem myślałam i mówiłam o podjęciu tej sprawy, nie miałam jednak stanowczej woli do niej ani pewności, by mogła przyjść do skutku. Tu z jednej strony mając rozkaz, zdawało się naglący, a z drugiej widząc grożące mi trudności, w przykrym zostawałam zawieszeniu, nie wiedząc, co robić. Ale Pan tyle razy powtarzał mi tę mowę, tyle mi ukazywał jasnych i przekonywających powodów do podjęcia tej sprawy, tak mi wyraźnie oznajmiał, że taka jest Jego wola, iż nie mogąc dłużej się ociągać, powiedziałam w końcu spowiednikowi, co mi kazano i zdałam mu sprawę na piśmie z całego tego przejścia.
On nie śmiał mnie stanowczo odwodzić od tego zamiaru, ale widząc widoczną, według naturalnego rozsądku trudność, a nawet jego niemożność, z uwagi na małe czy prawie żadne środki mojej przyjaciółki, która go miała wykonać, polecił mi przedstawić całą sprawę naszemu Prowincjałowi i postąpić tak, jak on postanowi. Nie spełniłam tego polecenia osobiście, ponieważ nigdy nie wyznawałam przed Prowincjałem tych swoich widzeń i łask nadzwyczajnych, ale mówiła z nim za mnie ta pani, która chciała ten klasztor założyć. Prowincjał, mąż bardzo dbały o pomnożenie życia prawdziwie zakonnego, ochotnie zgodził się na wszystko, obiecał wszelkie, jakiego by było potrzeba, poparcie i przyrzekł, że uzna ten nowy dom i przyjmie go pod swoje rządy. Rozmawiał z nią o potrzebie funduszu i o liczbie zakonnic, która jak tego żądałyśmy z wielu różnych powodów, nigdy nie miała być wyższa ponad trzynaście. Przedtem jeszcze, nim rozpoczęłyśmy z nim rozmowę, napisałyśmy o wszystkim do świętego o. Piotra z Alkantary, który pochwalił nasz zamiar, a zachęcając nas do wytrwania w nim, przysłał nam swoje, co do sposobu jego wykonania, rady i wskazówki.
Gdy o tym dowiedziano się w mieście, zaraz podniosło się na nas prześladowanie trudne do opisania w kilku słowach. Zewsząd dochodziły nas szyderstwa i wyśmiewania. Na mnie mówiono, że oszalałam, gdyż chcę porzucić klasztor, w którym jest mi tak dobrze. Znęcano się szczególnie nad moją przyjaciółką, aż trudno jej było znieść takie zawzięte prześladowania. Ja nie wiedziałam, co robić. Poniekąd zdawało mi się, że mają słuszność. Gdy w takim znękaniu, uciekając się do modlitwy, polecałam się Panu. Pan w boskiej swojej łaskawości pocieszył mnie i dodał mi odwagi. Powiedział mi, że poznam tu, jak wiele wycierpieli święci założyciele Zakonów. Że dużo większe jeszcze i takie, jakich ani przedstawić sobie nie zdołam, czekają mnie prześladowania, ale o to nie powinnam się troszczyć. Dodał jeszcze kilka słów dla mojej przyjaciółki. Gdy jej te słowa powtórzyłam, w tej chwili, rzecz godna podziwu, poczułyśmy się obie pocieszone po wszystkim, cośmy wycierpiały i gotowe odważnie stawić czoło wszystkim naszym przeciwnikom. A trzeba przyznać, że nam ich nie brakło, bo w całym mieście nawet między ludźmi oddanymi Bogu nie było wówczas prawie nikogo, kto by na nas nie powstawał i zamiaru naszego nie uznawał za ostatnią głupotę.
Takie zewsząd podniosły się krzyki, takie powstało w moim klasztorze zamieszanie, że Prowincjałowi wydało się rzeczą trudną podejmować walkę ze wszystkimi. Zmienił zdanie i nie chciał już uznać zamierzonej fundacji. Wymawiał się, że dochody nie są zabezpieczone, że są niedostateczne, że głos powszechny zbyt stanowczo nas potępia. I w tym wszystkim na pozór miał słuszność. Słowem, cofnął swoją obietnicę i o nowym domu nie chciał już słyszeć. W chwili więc, gdy nam się zdawało, żeśmy już przebyły pierwsze trudności, taki nas spotkał zawód. Wystąpienie Prowincjała przeciwko nam szczególnie z tego względu było mi przykre, że mając jego zgodę, tym samym byłabym wytłumaczona przed wszystkimi. A z moją przyjaciółką doszło aż do tego, że jej na spowiedzi odmawiano rozgrzeszenia, póki swego zamiaru nie porzuci i nie naprawi, jak jej mówiono, zgorszenia.
Udała się więc do wielkiego teologa, żarliwego sługi Bożego z Zakonu św. Dominika. Było to jeszcze przedtem, nim Prowincjał nas opuścił, ale i wtedy już w całym mieście nie miałyśmy nikogo, kto by chciał wspomóc nas radą, a wszyscy zarzucali nam, że tylko własną głową się rządzimy. Gorąco więc pragnąc rady i poparcia tego męża, bo był to najbardziej uczony teolog, nie tylko w tym mieście, ale niemal i w całym swoim Zakonie, pani ta zdała mu dokładną sprawę ze wszystkiego, wymieniając i wysokość funduszu, jaki na ten cel przeznacza ze swego majątku. Ja mu wyłożyłam cały nasz zamiar i niektóre z powodów, jakie nas do tego skłoniły. Nie wspomniałam ani słowem o żadnych objawieniach, wymieniając tylko czysto naturalne pobudki, jakie nami powodują, bo chciałam, aby jego zdanie było oparte na takich tylko racjach. W odpowiedzi zażądał od nas ośmiu dni do namysłu, pytując przy tym, czy jesteśmy gotowe zastosować się we wszystkim do jego decyzji. Odpowiedziałam, że tak. Mimo tej mojej obietnicy, zdaje mi się, że szczerej, miałam w duszy zupełną pewność i przekonanie, że decyzja będzie przychylna. Przyjaciółka moja miała żywszą wiarę ode mnie: jakakolwiek zapadłaby decyzja, ona nigdy nie zgodziłaby się na odstąpienie od zamiaru.
Ja, przeciwnie, choć jak powiedziałam, zaniechanie naszego zamiaru zdawało mi się rzeczą niemożliwą, jednak w prawdę danego mi objawienia o tyle tylko wierzyłam, o ile by ono nie okazało się przeciwne wyrokom Pisma świętego albo przykazaniom Kościoła, które nas bezwarunkowo obowiązują... Stąd też, jakkolwiek byłam przekonana, że objawienie to prawdziwie jest od Boga, gdyby jednak ten uczony mąż oznajmił mi, że nie możemy uczynić tego, co zamierzamy, bez obrazy Bożej, i że tak czyniąc działałybyśmy przeciw własnemu sumieniu, sądzę, że bez wahania porzuciłabym ten zamiar i postarała się o spełnienie innym sposobem woli Bożej. Mnie jednak Pan nie poddawał innego sposobu tylko ten. Mówił mi potem ten sługa Boży, że na początku stanowcze miał postanowienie całą swoją powagą odwieść nas od tego przedsięwzięcia, które tak samo jak wszystkim, wydawało mu się szaleństwem. Niezależnie od wiadomego mu powszechnego w całym mieście przeciw nam oburzenia, jeszcze jakiś możny pan, dowiedziawszy się, że udałyśmy się do niego, posłał do niego ostrzeżenie, by uważał, co robi i żadnego poparcia nam nie dawał. Dopiero gdy zaczął głębiej zastanawiać się nad tym, jaką ma nam dać odpowiedź, gdy dokładniej rozważył naturę sprawy, naszą intencję w tym przedsięwzięciu i zamierzone przez nas zaprowadzenie ścisłej reguły zakonnej w mającym powstać nowym klasztorze, poczuł i uznał, że fundacja ta będzie przyjemna Bogu i że żadną miarą nie należy jej zaniechać. Tak też odpowiedział nam, że powinnyśmy bez wahania przystąpić do dzieła. Wskazał sposoby i drogi, jak by je najlepiej wykonać, a co do uposażenia, choć ono niedostateczne, trzeba przecież liczyć na Opatrzność Bożą. Zapewnił nas w końcu, że kto by się sprzeciwiał naszemu przedsięwzięciu, będzie jego miał przeciwnikiem i że gotów jest odpowiadać za nas wszystkim. Od tego też czasu zawsze nas popierał, jak o tym jeszcze niżej powiem.
Rozmowa ta bardzo nas pocieszyła, jak również i to, że spomiędzy osób pobożnych, które nam zrazu były przeciwne, niektóre złagodniały i zaczęły nam czynnie świadczyć życzliwość. Takim między innymi okazał się dla nas i ten świątobliwy pan, o którym w swoim miejscu była mowa. Zrozumiał on pobożnym swoim sercem, że taki klasztor, jaki pragnęłyśmy założyć, cały oparty na Bogu, otwiera drogę do wysokiej doskonałości i jakkolwiek w wykonaniu tego zamiaru widział wielkie, prawie bez wyjścia trudności, nie taił się przecież ze swoim przekonaniem, że może to być przedsięwzięcie natchnione od Boga. Pan sam taką w nim przychylność dla nas wzbudził, jak również i w tym pobożnym kapłanie, którego jak o tym było wyżej, z początku się radziłam. On także popierał bardzo życzliwie naszą sprawę. Kapłan ten był wzorem wszelkich cnót dla całego miasta. Widocznie Bóg go tam postawił dla ratunku i zbawienia wielu dusz. W takim stanie rzeczy, wciąż wspierane modlitwami wielu przystąpiłyśmy do zakupienia domu. W dobrym był położeniu, choć mały. O to jednak nie martwiłam się ufając obietnicy Pana, który mi powiedział, bym jak tylko się da, ulokowała się, a potem zobaczę, co On boską swoją mocą uczyni. Zobaczyłam też - i jakżeż przedziwne rzeczy! - Nie martwiłam się również o dochody, bo choć widziałam ich szczupłość i niedostateczność, miałam przecież mocną wiarę, że Pan innymi sposobami zaradzi ubóstwu naszemu i nas nie opuści.
Księga życia 32, 11-18