Życie św. Teresy Benedykty od Krzyża

W Karmelu w Kolonii (1933 – 1938)



Karmel św. Józefa w dzielnicy kolońskiej Lindenthal, zbombarodowany w 1944 roku.
Siostra Teresa Renata Posselt, mistrzyni nowicjatu, późniejsza przeorysza i biograf Edyty Stein.

Wstąpiła do tegoż Karmelu w Kolonii 14 października 1933 r.; habit zakonny otrzymała po półrocznym postulacie w kwietniu 1934 r. Jej imię zakonne s. Teresa Benedykta od Krzyża wyraża jej duchowy program. Szczęście ze znalezienia swego miejsca w życiu, choć okupione niemałym cierpieniem z powodu bólu zadanego matce i najbliższym, udzielało się przybyłym na obłóczyny przyjaciołom. Podkreśla to szczególnie Jadwiga Conrad-Martius oraz Gertruda von Le Fort, która obłóczynową fotografię Edyty Stein umieściła na biurku i czerpała z niej natchnienie do swej książki Endlisches und ewiges Sain i Frau. A inni? Oto świadectwo wspomnianej już s. Adelgundis, młodej zakonnicy pracującej wśród więźniów w owych niebezpiecznych latach reżimu narodowo-socjalistycznego:

“Edyta pokazała mi, w jaki sposób czerpać moc ze zbawiennych tajemnic wiary chrześcijańskiej, aby wydobyć z tego, co nas otacza, swoje ja i poświęcić siebie, a także wszystkie swoje pragnienia z miłości do drugiego człowieka. Mówiła cicho, ale żądała straszliwie dużo; jeszcze dzisiaj słyszę w uszach łagodny ton jej głosu i czuję w sercu powagę jej słów. Jej spokój był tak doskonały, że zdawałam sobie sprawę, iż oto jest człowiek, który pozbył się już wszystkich marności tego świata, by móc nieść brzemiona innych i w ten sposób wypełnić Prawo Chrystusowe. (…) Z największym zaangażowaniem starała się zrozumieć moją sytuację i pomóc mi. Jej list z 20 marca 1934 roku wspaniale to ukazuje: Nasza działalność dla drugich – pisze – będzie tak długo błogosławiona, dopóki na jej łup nie wydamy pewnych zasad naszej wiary i będziemy postępować zgodnie z sumieniem, bez oglądania się na względy ludzkie. Jeżeli zaś kiedykolwiek już w ten sposób działać nie można, uważam, że trzeba stamtąd odejść. Bóg dysponuje wielu innymi środkami i drogami, aby pomagać duszom. (…) Nie mogę wprost wypowiedzieć, jak dalece mnie to przejmuje, że Siostra ugina się pod ciężarem tej odpowiedzialności. Gdy wyszłam już z rozmównicy, nie miałam możliwości wyjaśnienia tej sytuacji. Nie pozostawało mi więc nic innego, jak ofiarować za nią wszystko, co przyniesie dzień. Czas i spokój dla przemyślenia sytuacji Siostry miałam dopiero w nocy; od tej chwili nie opuszcza mnie już myśl o Siostrze. Może w ten sposób będę mogła wraz z Siostrą podzielić Jej ciężar. – Siostra Adelgundis dodaje: – Oto zapewne dosyć rzadkie w swej przejrzystości urzeczywistnienie syntezy między actio i contemplatio, między odpowiedzialnością za świat a uwielbieniem Boga. Nie wyczuwa się tu nic z owej samowystarczalności, egoistycznej ciszy klasztorów; ujmuje nas natomiast silnie rozwinięty, nowoczesny zmysł społeczny. (…) Bystry umysł Edyty Stein, jej szczególnie rozwinięta zdolność oceny, osądu i rozstrzygania, a także właściwego podporządkowania i klasyfikowania różnych wartości, w cudowny sposób poddawały się jej energicznej woli”.

Po obłóczynach Edyta Stein – odtąd s. Teresa Benedykta od Krzyża – pisze: “Wierzę mocno, że był to wielki dzień łaski nie tylko dla mnie, lecz także dla wielu innych osób. Gdy spełnia się coś, o co modlę się długo i wytrwale, prawie zawsze wzrusza mnie to bardziej niż prośba wysłuchana natychmiast. Dotąd jeszcze ciągle zdumiewam się tym wspaniałym ziszczeniem pragnień”.

I do rodzonej siostry Erny: “Tak mi wciąż przykro, że Wam znów teraz na pewno ciężko. Matka zaczerpnęła widocznie nowej nadziei, gdyż po wielu tygodniach milczenia – pisuje znowu; za każdym razem – mały atak. Zapewne tak samo mówi do Was, a Wy musicie ukrywać to, co wiecie. Jest mi tak smutno, kiedy widzę, jaki fałszywy obraz wytworzyła sobie nie tylko o naszej wierze i życiu zakonnym, lecz także o moich motywach osobistych; nie mogę nic tu zmienić. Wiem przecież, że każde słowo byłoby daremne i niepotrzebnie by drażniło. Jeżeli będzie Ci ciężko, wykorzystaj spokojną godzinę przyjęć i napisz do mnie. Cieszę się zawsze, ilekroć od Was coś nadejdzie.

Co do adresu, to zapewne stopniowo przyzwyczaicie się do mego nowego imienia (Teresa Benedykta od Krzyża OCD; OCD znaczy: Ordo Carmelitarum Discalceatarum – Zakon karmelitanek bosych). Jeżeli wolicie używać dawnego imienia, każdy to dobrze zrozumie i nie poczyta za złe. Nie pogniewacie się też chyba, gdy się podpiszę tak, jak mnie nazywają moje współsiostry. – W serdecznej miłości, Wasza siostra – Benedykta”.

Edyta Stein – tak będziemy w dalszym ciągu nazywać siostrę Teresę Benedyktę od Krzyża, gdyż pod swym nazwiskiem weszła do historii nauki i Kościoła – z całą prostotą opisuje w listach Karmel i siebie – jedną z wielu zakonnic.

“Z naszego chóru, niestety, nie widać krat. Gdy podchodzimy do drzwi, spojrzenie pada najczęściej na ogromny krzyż wiszący nad kratą. Skoro Matka wyobraża sobie mnie w chórze, to proszę bez białego płaszcza (wkłada się go tylko do Komunii św. i na uroczyste oficjum I klasy), jedynie w starym, brązowym habicie, całkiem małą, klęczącą na podłodze. Takie są również moje rozmyślania, wcale nie wzniosłe i górnie uduchowione, najczęściej bardzo skromne, proste, jednak pełne wdzięczności, że to miejsce zostało mi darowane jako mój dom rodzinny na ziemi”.

“Zostałam powołana do tego cudownego ukrycia, przed wieloma bardziej niż ja godnymi. (…) Ogromnie mnie zawstydza, że ktoś mówi o naszym życiu ofiary. Życie ofiary prowadziłam w świecie. Teraz został mi odjęty prawie cały ciężar i w tej pełni mam wszystko, czego mi przedtem nie dostawało. (…) I na mnie – spodziewam się – przyjdzie czas bolesnego odczucia powołania do Krzyża; teraz Pan mnie traktuje jeszcze jak małe dziecko”.

“Nie brak mi niczego, co miałam na świecie, mam też wszystko, czego mi w świecie brakowało; nieustannie muszę dziękować Bogu za niezasłużoną, przeogromną łaskę powołania”.

Do matki Petry: “Czułabym się zawstydzona tak wielką dobrocią i miłością Matki, gdybym nie wiedziała, że odnoszą się mniej do mej osoby niż do mego powołania, do którego zostałam wybrana bez żadnej zupełnie zasługi, a co Matka tak głęboko rozumie. Tak więc każdy nowy dowód miłości jest dla mnie bodźcem do zebrania wszystkich sił, aby stać się mniej godnym vas electionis [naczyniem wybrania].

Wiem jak nieudolne jest to wszystko, co do Matki napisałam. Lecz w stosunku do bezmiaru łaski, jaką przynosi każdy dzień, uboga dusza ludzka jest zbyt mała, a w stosunku do tego, co jednak może pojąć, wszystkie słowa są niedostateczne. Kiedy musi się pisać o tym [o szczęściu z powołania, p. m. – J. I. A.] do tylu ludzi, zachodzi obawa spłycenia tego, co najświętsze.

Ucieszyłabym się bardzo, gdyby Matka mogła przyjechać tu kiedyś. Choćby dlatego, że dowiem się może więcej o Jej troskach, o których nie można pisać. Matka nigdy nie przestała być mea res [moją sprawą]. A im obraz jest konkretniejszy, tym mocniej zobowiązuje nas do pomocy modlitewnej naszym siostrom pracującym w świecie. Myślę też, że byłoby dobrze dla Matki, gdyby u nas trochę pobyła.

Wprawdzie nic wspaniałego nie mamy do ofiarowania – ani pięknej liturgii, ani nic w tym rodzaju – jedynie nasze radosne ubóstwo i nasz pokój; lecz możemy go o wiele łatwiej zachować niż ci, którzy borykają się codziennie w nieustannej walce. Toteż cieszę się zawsze, gdy ktoś może zaczerpnąć tu nieco sił”.

Do siostry Adelgundis: „Obecnie właściwa mi służba ludziom w miłości musi przybrać inną, cichszą formę. Jestem przekonana, że w ten sposób Siostrze pomogę wydatniej aniżeli słowami. Oczywiście myśleć w szczegółach o wszystkich sprawach, które z różnych stron bywają mi zlecone, jest prawie niemożliwe. Można tylko starać się, by to obrane życie przeżywać coraz wierniej i czyściej, aby je złożyć jako ofiarę ze wszystkich, z którymi jest się związanym. Zaufanie, jakim się nas darzy, wprost przerażająco wysokie wyobrażenie o naszym życiu, dodaje ciągle nowego bodźca, by jak najlepiej odpowiedzieć powołaniu. (…)

Większość sióstr uważa za pokutę udanie się do rozmównicy, gdyż jest to zawsze przejście w jakiś obcy nam świat. Czujemy się bardzo szczęśliwe, gdy możemy powrócić w ciszę zakonnego chóru i przed tabernakulum powierzyć Bogu polecone nam sprawy. Ten spokój przeżywam codziennie jako nadmiar łaski, którą nikt nie mógłby zostać obdarowany jedynie dla siebie samego. Jeżeli ktoś przychodzi do nas niespokojny i załamany, a wyjdzie choć trochę uspokojony
i pocieszony, jestem wtedy bardzo szczęśliwa”.

Po profesji: “W bogactwo łask tego dnia wielkanocnego włączyłam oczywiście wszystkich, którzy na drogę do Karmelu dali mi coś ze swego serca”.

Po złożeniu profesji czasowej na Wielkanoc 1935 r. wyżsi przełożeni Zakonu zlecili jej pracę filozoficzną: miała doprowadzić do końca zaczętą w 1933 r. książkę Akt und Potenz i jak najprędzej przygotować ją do druku. Do matki Petry pisze:

“Przed kilku tygodniami podjęłam na nowo pracę filozoficzną i stoję wobec wielkiego zadania, a brak mi wielu, bardzo wielu najkonieczniejszych do tego rzeczy. Gdybym nie wierzyła w moc posłuszeństwa i w to, że Bóg może wykrzesać coś twórczego nawet z narzędzia całkowicie słabego i nieużytecznego – ustałabym. Tak więc robię, co mogę; ciągle na nowo czerpię odwagę z Tabernakulum, gdy mi ją odbiera uczoność innych”.

W wyniku nowych przemyśleń dawny szkic uznała za niedostateczny. Pisze do Jadwigi Conrad-Martius:

“Z mego rękopisu nie pozostanie chyba wiele. Stwierdzam, że jest bardzo niedoskonały. A więc, nie czytając go, zaoszczędziła sobie Pani tylko czas. Mam nadzieję, że uda mi się to zastąpić czymś lepszym”.

Jak zamierzała pierwotnie, wzięła za punkt wyjścia tomistyczną naukę o akcie i możności. Chciała odpowiedzieć na pasjonujące ludzi wszystkich czasów pytanie o sens bytu, a także “przerzucić mosty” między filozofią średniowieczną i sobie współczesną. Nowy tytuł dzieła brzmi: Endliches und ewiges Sein. Ta “praca jej życia” stanowi ważny wkład we współczesną problematykę ontologiczną i dziś jest punktem odniesienia dla wielu prac magisterskich i doktorskich. Autorka z wielką swobodą przechodzi od filozofii do metafizyki, ma wyjątkową zdolność wczucia się w myśl swoich mistrzów Edmunda Husserla i Tomasza z Akwinu oraz szczególny dar wyrażania własnych poglądów. Książka powstała w ogromnym trudzie, bez pomocy naukowych, bez konfrontacji filozoficznych, poza jedną rozmową z Aleksandrem Koyré z Sorbony i Aloisem Dempfem z Bonn, którzy później napisali recenzję. Zasadnicza myśl Autorki, wyrażona już na pierwszych stronach brzmi: “Filozofia chrześcijańska winna upatrywać swe najważniejsze zadanie w przygotowaniu drogi dla wiary”.

To dzieło – bardziej nawet niż listy Edyty Stein – pozwala nam wglądnąć w dzieje jej duchowości i w proces krzepnięcia jej życia wewnętrznego. Pisała tylko to, co zdobyła w wyniku własnych poszukiwań, przemyśleń i doświadczeń. “Jestem przekonany – powiedział o niej prof. Roman Ingarden, kolega z czasów studenckich w Getyndze i Fryburgu – że nie napisała ani jednego słowa, w które nie wierzyła, nie zrobiła niczego w konformistycznym duchu. Świadczy o tym zresztą to, że wygłasza cały szereg twierdzeń przeciwko Tomaszowi… Po przedstawieniu stanowiska cudzego jest tam wyraźne postawienie własnego stanowiska, bez żadnych – że tak powiem – obaw”.

Praca została ukończona w połowie 1936 r. Rękopis liczył 1368 kart. Nie doczekał się wydania za życia Autorki. Od r. 1933, gdy Narodowosocjalistyczny Niemiecki Związek Studentów spalił manifestacyjnie tzw. Książki “rozkładowe” i pisane przez autorów żydowskich, dzieła żydowskich pisarzy i uczonych uległy konfiskacie. Żaden wydawca nie chciał się pojąć publikacji. Do znajomych, chcących jej pomóc, Edyta pisała ze spokojem: “Uważa się, z pewnością, że czasopismo nie może nie być zagrożone współpracą ze mną, nikt jednak nie ma odwagi napisać o tym szczerze. Całą sprawę zrozumiałam jasno, gdy się dowiedziałam, że nie posiadam już praw wyborczych. Nie mam jeszcze potwierdzenia tej wiadomości, lecz wkrótce się o nie postaram. Proszę się na to wszystko nie unosić. Od dawna jestem przygotowana na rzeczy o wiele gorsze”.

Z całą ofiarnością zabrała się do zleconych jej obowiązków klasztornych, do szycia, sprzątania, pielęgnowania chorej współsiostry, choć w pracach domowych była wyjątkowo nieumiejętna. Do matki Petry pisała: „Nie wiem, czy jeszcze kiedyś będę mogła opracować coś większego. Przyjmuję wszystko, co niesie dzień, proszę tylko Boga, by mi udzielał potrzebnych umiejętności. W każdym razie jest to dobra szkoła pokory; robi się różne rzeczy w wielkim trudzie, a jednak bardzo niedoskonale”.

Bardziej szczegółową kronikę swych prac podaje Jadwidze Conrad-Martius: “Od dłuższego czasu niewiele pracuję [naukowo, p. m. – J.A.]. Od początku września [1937] do połowy grudnia pielęgnowałam naszą dobrą siostrę konwerskę Klarę (rak wątroby według diagnozy lekarskiej). Potem objęłam obowiązki kołowej, to znaczy pośredniczenie w załatwianiu spraw między klauzurą a światem zewnętrznym. Wyobraża sobie Pani, jak dobrych nóg potrzeba do tej funkcji. Mam nadzieję, że 21 kwietnia [1938] złożę profesję wieczystą. Wkrótce potem odbędzie się welacja – wielka zewnętrzna uroczystość – na której nie powinno zabraknąć Kochanej Matki Chrzestnej. Może koszta podróży pokryje Związek Akademicki? Pod koniec września i na początku października [1937] obchodziłyśmy jubileusz trzechsetlecia Karmelu w Kolonii. Nasza Matka zredagowała z tej okazji piękną księgę pamiątkową; myślę, że przy następnej wizycie otrzyma ją Pani w podarku”.

Dwa miesiące później pisze do siostry Adelgundis, pielęgnującej wówczas śmiertelnie chorego Husserla:

“Nasze pozdrowienia idą od jednego łoża śmierci do drugiego. Siostra Klara po roku cierpienia spokojnie przeszła dziś do wieczności. Polecam jej bardzo kochanego Mistrza i uczynię to jeszcze w czasie wigilii przy katafalku. (…) Byłam zawsze daleka od mniemania, że Miłosierdzie Boże mogą wiązać granice widzialnego Kościoła. Bóg jest Prawdą. Kto szuka Prawdy, szuka Boga, choćby o tym nie wiedział. Za każdą wiadomość będę serdecznie wdzięczna”.

Husserl umarł w dniu jej profesji wieczystej. Dwa lata wcześniej rodzona matka odeszła z tego świata w momencie, gdy Edyta uroczyście odnawiała swoje śluby. Modliła się o niebo dla matki i Husserla, a zbieżność faktów odczytała jako odpowiedź Boga. Pisze do siostry Adelgundis:

“W dniu profesji otrzymałam od pani Husserl kartkę, w której mi donosi o wypadkach Wielkiego Czwartku. Już te słowa zrozumiałam jako nadzwyczajny podarek profesyjny. Spodziewałam się ciągle, że w tym czasie nastąpi wyzwolenie. Zdarzyło się tu podobnie jak z moją kochaną Matką, zmarłą w godzinie odnawiania ślubów. Nie przypisuję tego moim modlitwom czy zasługom. Jestem tylko przekonana, że Bóg nikogo nie powołuje jedynie dla niego samego i że rozrzutnie daje dowody miłości, gdy przyjmuje czyjeś życie”.

Edyta Stein byłaby bardzo szczęśliwa gdyby mogła pozyskać dla Chrystusa całą swoją rodzinę, ba, cały świat! Matka pozostała do końca żarliwie wierzącą Żydówką. Przy mozaizmie pozostała również jedna z sióstr Edyty – Freda. Reszta rodzeństwa deklarowała się jako ateiści. Łatwo więc odgadnąć, jaką serdeczną troską otoczyła Edyta swą siostrę Różę, pragnącą przyjąć chrzest w Kościele katolickim. Chrzest odbył się w wigilię Bożego Narodzenia 1936 r. w Kolonii, w obecności Edyty. Dla obu sióstr oznaczał on radykalne podjęcie życia chrześcijańskiego z poświęceniem się Bogu w zakonie. Róża zostanie furtianką karmelitańską i podzieli los Edyty.

Po nocy kryształowej (7 listopada 1938) i pogromie Żydów stało się jasne, że życie Edyty Stein w Karmelu kolońskim jest zagrożone, a jej obecność może na klasztor sprowadzić represje. Przełożeni postanowili przesiedlić ją do Holandii, do Karmelu w Echt, będącego fundacją Karmelu kolońskiego. Wyjazd nastąpił 31 grudnia 1938 r.

W liście pożegnalnym do matki Petry Edyta podsumowała niejako pięć lat swego życia karmelitańskiego w Kolonii. Stwierdza z wielką prostotą, że została wierna Bożemu zamysłowi, którego brzemię nosiła w imieniu zakonnym; że w prześladowaniu Żydów widzi krzyż Chrystusowy, który chce ochotnie wziąć na siebie. Nawiązując do swej zakonnej tytulacji stwierdza: “Dziś bowiem o wiele lepiej wiem, co znaczy być poślubioną Bogu w znaku krzyża. Jednakże w całej pełni nie zgłębi się tego nigdy, gdyż jest to tajemnica”.

Rozumienie krzyża potęgowało w niej nadprzyrodzoną nadzieję. Ta z kolei ukazywała jej nowe horyzonty ślubowanego Bogu ubóstwa. “Nie mamy tutaj trwałego miasta, ale szukamy tego, które ma przyjść” (Hbr 13, 13) – pisała w jednym z listów. Ubóstwo rozumiała jako poszukiwanie i świadomy wybór wartości nieprzemijających. Tak może rozumować tylko ten, kto umie troskę o wszystkie potrzeby życia zawierzyć Bogu ufając, że “Ojciec niebieski wie, czego dzieciom potrzeba”. I więcej! Że On sam wystarcza; że sprawy Królestwa Bożego są nieskończenie ważniejsze niż sprawy ziemskie. Takie ubóstwo ma wymiar nadprzyrodzonej nadziei.

O tej nadziei, która pozwalała Edycie wyrzec się wszystkiego, aby praktycznie doświadczać prawdy, że wszystkim jest Bóg, od Niego wszystkiego oczekiwać i wszystko uważać za dar Jego miłosierdzia, świadczy poniższy list. Napisała go po otrzymaniu wiadomości o aresztowaniu księży i likwidacji domów zakonnych.

“Do ubóstwa zakonnego należy też gotowość opuszczenia nawet ukochanego klasztoru. Zobowiązałyśmy się do zachowania klauzury, ale Bóg wcale nie zobowiązał się pozostawić nas zawsze w jej murach. On ich nie potrzebuje, bo ma inne, aby nas ochronić. Rzecz ma się tu podobnie jak z sakramentami. Są one dla nas przewidzianymi środkami łaski i nigdy dość godnie nie możemy ich przyjmować. Ale Bóg nie jest nimi związany. Z chwilą gdy na skutek przemocy będziemy ich pozbawieni, może w inny sposób powetować stratę. I uczyni to tym pewniej i obficiej, im wierniej je przedtem praktykowaliśmy. Jest więc naszym świętym obowiązkiem ściśle przestrzegać przepisów klauzury, abyśmy bez przeszkód, ukryci z Chrystusem, żyli w Bogu. Jeżeli będziemy w tym wierni, a pewnego dnia wyrzucą nas na ulicę, to Pan pośle swoich aniołów, by rozłożyli się wokół nas obozem, a ich niewidzialne skrzydła osłonią nasze dusze pewniej niż najwyższe i najgrubsze mury. Możemy Go wprawdzie prosić, by nam oszczędził tego doświadczenia, dodając jednak poważnie i szczerze: Nie moja, ale Twoja wola niech się stanie“.