Zrywają się do lotu, kiedy Bóg jeszcze nie dał im skrzydeł…

o. Reinhard Körner OCD, Zamyślenia nad dziedzictwem Teresy od Jezusa



My, ludzie, sami sobie komplikujemy nasze człowieczeństwo. “Duch tego świata” podsuwa nam wzorce, którymi na ślepo mamy się mierzyć i do których mamy się stosować. Zawsze musimy być bogaci w sukcesy, najwięksi, najsilniejsi, najpiękniejsi, a pod względem religijnym najpobożniejsi, najpokorniejsi… Jednakże słabości, winy i wszelkiego rodzaju ograniczenia przekreślają nam te marzenia. I wówczas popadamy w stres, ogarnia nas przygnębienie, cierpimy. Bo nie bierzemy naszego człowieczeństwa na serio.

Prawdziwie chrześcijańskie wzorce nie mają nic wspólnego z perfekcjonizmem, lecz są oparte na wierze i miłości – i przede wszystkim na Bożym miłosierdziu, które nas uczy, jak być miłosiernymi najpierw względem samych siebie. Tak, to prawda: Bóg stał się człowiekiem, żebyśmy my – dzięki łasce – stali się synami i córkami Bożymi. Ale żeby to nastąpiło, musimy naśladować Boga na drodze Jego Wcielenia. A wcielić się, czyli stać się człowiekiem, znaczy zaakceptować bycie człowiekiem i nauczyć się je kochać.

Jedną z tych rzeczywistości, która nieprzekupnie i nieustannie nam o tym przypomina, jest nasze ciało. Od stuleci, a nawet już od tysiącleci woła ono o uwolnienie od tego ducha, który chce je udoskonalać, a ponieważ mu się to nie udaje, gardzi ciałem, poniża je, obarcza odpowiedzialnością za niedoskonałości i bunty. Podzielono je nawet na “dobre” i “złe” części i za diabelskie uznano wszystko to, co “ściąga duszę w dół”. Nikt nie ukoił jego wzdychania, uznano je winnym, zamiast uwolnić je od tego ducha, który żąda od niego zbyt wiele i je dręczy.

Nie tylko ciało, ale również dusza padła ofiarą “ducha tego świata”, który – tym razem pod płaszczykiem pobożności, w imię fałszywie pojętej “doskonałości” – prześladuje to co ludzkie. Nie pozwalamy duszy być ludzką. Musi ona przebaczać, nim jeszcze krzyknie z bólu, musi kochać nawet wtedy, gdy chciałaby się gniewać, musi modlić się, gdy tymczasem nie znajduje słów, musi śmiać się, choć chciałaby płakać, musi siedzieć cicho i cierpieć, mimo że cierpieć nie chce, ona musi, ona musi… Ona musi tak wiele rzeczy, których w swym człowieczeństwie nie potrafi.

Ciało i dusza stanowią jedność; co jemu się wyrządza, wyrządza się i jej. Mają one zadane naturalne wzajemne odniesienie i jedno nie może obejść się bez drugiego. Wyrządzamy najgorszą krzywdę, jaką można im wyrządzić, to mianowicie, że siejemy miedzy nimi ziarno wrogości. Już z samego cierpienia, jakie wzbudza ich rozdzielanie i stawianie każdemu z nich nieludzkich wymogów, widać, jak ściśle są one ze sobą związane.

Bóg stał się człowiekiem. W ten sposób On, który jako jedyny nigdy nie przestał wsłuchiwać się we wzdychanie duszy i ciała, obojgu pozwolił być ludzkimi. Ich kruchą wspólnotę obrał sobie na mieszkanie.

“Wielu, jak sądzę, błądzi w tym względzie, zrywając się do lotu, kiedy Bóg jeszcze nie dał im skrzydeł”, pisze Teresa swoim siostrom (Księga życia, 31, 18). Mówią nam, że mamy – czy też sami pragniemy? – być motylem, ale nie chcemy pogodzić się z tym, że najpierw musimy być gąsienicą.

Kto chce wzbić się do lotu, musi być człowiekiem! Obecnie naszymi skrzydłami jest ufność, że jesteśmy w drodze do doskonałości duszy i ciała. Zaufanie to wyzwala nas od “ducha tego świata”, ponieważ bez reszty powierza się ono miłosiernemu człowieczeństwu Boga, człowieczeństwu, które nam pokazuje, jak być naprawdę ludzkimi. Bóg jest Bogiem w swym człowieczeństwie, dzięki Niemu możemy naprawdę wzlecieć – na Jego ramionach.