Pracujący w Kijowie karmelita bosy, o. Benedykt Krok, rodem z Podjaworza w par. Grybów, opowiada o swoich doświadczeniach związanych z wojną na Ukrainie.
Spotykam go w Grabnie, gdzie na zaproszenie księdza proboszcza, głosił rekolekcje wielkopostne. Na Ukrainie pracuje od 31 lat. 22 lata w Berdyczowie. Wyjechał w dziwnym czasie, bo jeszcze flagi radzieckie wisiały na urzędach. W Berdyczowie odbierał najpierw piwnice w sanktuarium, później po kolei następne jego części, choć do dzisiaj w budynkach klasztornych znajdują się szkoły. W 2012 roku karmelici oddali do użytku świątynię, która jest maryjnym sanktuarium narodowym na Ukrainie.
Rok później o. Benedykt rozpoczyna pracę w Kijowie. Duszpasterzuje tam do dzisiaj. Jest dziekanem dekanatu Kijów Zachód, obejmującego m.in. katedrę, kościół pw. św. Mikołaja w Kijowie, a także parafie w Irpieniu, Worzelu, Bojarce. Katolicy są także w Buczy, tak często przywoływanej w związku z wojną.
Początki kościoła, którym dzisiaj opiekują się karmelici, były bardzo skromne. W zasadzie budowali go ludzie, „kawałek po kawałku”. Dojeżdżał tam przez długie lata salezjanin z Łotwy, który posługiwał do 1991 roku. Od tamtego czasu kościołem i parafią opiekują się karmelici bosi. Wspólnota katolicka liczy około 800 osób. Przed wojną w parafii istniało wiele grup i wspólnot, ludzie byli bardzo aktywni, gotowi do ewangelizacji. Przed wojną, czyli przed 2014 rokiem, w którym Rosjanie zajęli Krym i doprowadzili do powstania tak zwanych Republik Ługańskiej i Donieckiej.
Ojcowie zaczęli dojeżdżać jako kapelani do ludzi mieszkających w pasie toczących się walk. Tam zobaczyli, na czym polega wojna prowadzona przez Rosjan, którzy niszczyli wszystko, do cna. Na tym pasie ziemi – szarej strefie, która znajdowała się na linii frontu przesuwającej się nieznacznie to na wschód, to na zachód, żyło w tym czasie parę milionów ludzi. Odcięci od świata, bez nadziei na pokój, ani na ucieczkę. Trudno pojąć, jak w tamtejszych wioskach żyli ludzie, w nocy odcięci od światła, nie mający dostępu do wody, pomocy lekarskiej. To, co oni przeżywali od siedmiu lat, teraz doświadczają mieszkańcy miast i wsi, atakowanych obecnie przez Rosjan.
– Gdy zaczęła się obecna wojna, byłem poza parafią. Mój współbrat, obecnie proboszcz o. Marek, polecił, bym działał jako kapelan niosący pomoc potrzebującym. W korpusie kapelanów zajmowaliśmy się m.in. wywożeniem ludzi, którzy siedzieli nieraz w schronach czy piwnicach po 14 dni z rzędu, cały czas ubrani, gotowi do ucieczki, bez dostępu do wody, światła, jedzenia. Przy pomocy wielu osób w Polsce, mieszkańców mojego miasta i księży rodaków z Grybowa, udało się pomóc wielu ludziom, którzy nagle utracili wszystko, co mieli. Jak pewien mężczyzna, który własnymi siłami zbudował skromny dom. W jednym momencie znikł on z powierzchni ziemi, gdy spadła na niego bomba. Albo ludzie z 11-piętrowego bloku, którzy sygnał alarmowy usłyszeli pięć minut przed nalotem i musieli po prostu uciekać ze swoich mieszkań nie mając czasu, żeby cokolwiek zabrać, a później patrzyli na zgliszcza swojego dotychczasowego życia. Albo jak ojciec rodziny, który nie zdążył uratować wszystkich swoich dzieci.
Nisko się kłaniam wszystkim, którzy przyjmują uchodźców i pomagają ludziom tam, na miejscu. Zwykli Polacy pokazują, na czym polega Ewangelia, która cała utkana jest z miłosierdzia, współczucia, bliskości. Gdyby wycisnąć tę materię, otrzymalibyśmy samo współczucie. Tam, gdzie go nie ma, wciska się wojna. W Polsce widać to niezwykłe współczucie. Owszem, może przyjść zmęczenie, znużenie, wyczerpanie z powodu wciąż dochodzących informacji o ludzkich tragediach i biedzie Ukraińców. Trzeba się nastawić na długofalową solidarność, ale wspartą na racjonalnym pomaganiu. Konieczna jest stała modlitwa o pokój. I troska o wewnętrzną jedność, ponieważ wojna wchodzi tam, gdzie są szczeliny, gdzie nie ma jednomyślności, brakuje zgody.
Widziałem cuda Matki Bożej już w czasie odzyskiwania i odnawiania sanktuarium w Berdyczowie. Widzę Jej cudowne działanie także teraz. Zastanawiam się, dlaczego Putin atakuje tę część Ukrainy, której historycznie było najbliżej do Rosji? Jakby niszczył swoich. Mam takie odczucie, jakby Matka Boża rozciągnęła swój płaszcz opieki na zachodnią Ukrainę. Jakby uchroniła Polskę podczas prowokacji na granicy z Białorusią. Gdyby Polacy pierwsi zaczęli strzelać, mielibyśmy Białorusinów i Rosjan w Polsce. I wojnę. Dlatego jeszcze raz proszę o modlitwę różańcową, o dobre przeżywanie I sobót miesiąca w intencji nawrócenia Rosji. Cieszę się, że do dzisiaj trwa taka modlitwa w naszych parafiach, jak choćby w Grabnie, gdzie wiem, że od początku wojny, ludzie codziennie modlą się na różańcu. W tym piekle rozpętanym na Ukrainie już pojawiają się znaki nadziei. Ludzie po latach zdają sobie sprawę, że „bez Boga ani do proga”. Kobietom, które przywoziłem do Polski, dawałem różańce, z którymi nie rozstają się każdego dnia. Mówią, że różaniec jest dla nich jak duchowa tabletka. Modlą się same, z dziećmi. Czują duchową siłę. Wojna pozwoliła rozlać się demonicznemu morzu nienawiści, strachu, okrucieństwa i rozpaczy. Ale w tych ciemnościach zapalają się też światła nadziei, a Bóg wyciąga swoją łaską z tych odmętów ludzi, by nie zatracili się w atakującym ich mroku. I to widać. Ukraińcy mają takiego ducha, że potrafili przeciwstawić się dziesięć razy silniejszej armii. To, jak oni są gotowi bronić swojego kraju, jest godne podziwu.
Polska robi niesamowitą rzecz. Jestem dumny z tego, że jestem Polakiem, że moja ojczyzna stała się w tym czasie schronieniem dla Ukraińców. Jestem pewien, że to dobro ma chrześcijańskiego ducha, że nie jest tylko jakąś interesowną filantropią, ale czymś, co wypływa z ewangelicznego przykazania miłości Boga i bliźniego.
za: www.kosciol.wiara.pl, fot. Ks. Zbigniew Wielgosz /Foto Gość