o. Reinhard Körner OCD
Teresa ma czternaście lat, gdy pewnej lipcowej niedzieli 1887 roku na pozór mało znaczące wydarzenie porusza ją tak głęboko, że zapamięta je na całe życie. Opowiada w swej autobiografii: “Pewnej Niedzieli, gdy oglądałam fotografię przedstawiającą naszego Pana na Krzyżu, uderzył mnie widok krwi, która spływała z jednej z Jego Boskich rąk. Ogarnął mnie wielki smutek na myśl, że ta krew spada na ziemię, a nikt nie kwapi się, by ją przyjąć, postanowiłam więc trwać w duchu u stóp Krzyża i przyjmować tę Boską rosę, która z niego spływa, z tym przeświadczeniem, że mam ją potem wylewać na dusze… Nieustannie rozbrzmiewało w mym sercu wołanie Jezusa na Krzyżu: »Pragnę!« Te słowa rozpaliły mnie żarem nie znanym mi dotąd i gwałtownym… Chciałam dać pić memu Umiłowanemu i czułam równocześnie, że i mnie pali pragnienie dusz…” (Rękopis A, folio 45 v.).
Teresa zaczyna teraz rozumieć, że Boska miłość jest przepełniona tęsknotą i że ta tęsknota obejmuje wszystkich ludzi – także “wielkich grzeszników”, takich jak trzykrotny morderca Pranzini, o którym w tych dniach słyszy. W prośbie Jezusa do Samarytanki: “Daj Mi pić!” (J 4,7) i w wołaniu “Pragnę” na Krzyżu (J 19,28) rozpoznaje ona głębokie “pragnienie” Boże. Krew, którą Jezus wylewa na Krzyżu, staje się dla niej znakiem Jego miłosnej tęsknoty, która chce “uratować” wszystkich ludzi i nikogo nie uznaje za straconego – choćby to był nawet zabójca Syna Bożego.
“Trwać w duchu u stóp Krzyża” – jest to bodaj jedno z najtrafniejszych znaczeń pewnego słowa, które od XVII wieku często było używane w Kościele, ale też przez wielu z nas, chrześcijan całkowicie opacznie rozumiane: “zastępstwo”.
Tego centralnego pojęcia wiary chrześcijańskiej nie można rozumieć “jurystycznie”, jak słusznie uczą nas dziś ci teologowie, którzy na gruncie Nowego Testamentu zastanawiają się nad jego sensem. To, że jakiś człowiek zamiast innego człowieka bierze na siebie określone zadania, których tamten nie może lub nie chce spełnić, że jeden drugiego “zastępuje”, że jeden żyje dzięki czynom drugiego – to oczywiście zdarza się w wielu dziedzinach życia; począwszy od rodziny, a skończywszy na wspólnocie państwowej żyjemy zgodnie z tą podstawową zasadą. Na pozór wydaje się więc zrozumiałe samo przez się, że słowa “zastępstwo” w tym samym sensie i w tym samym duchu można używać również w dziedzinie wiary. W praktyce religijnej prowadzi to w dalszej konsekwencji do poglądu, że Chrystus może “zamiast” innych – niechrześcijan, “bezbożnych”, grzeszników, mało gorliwych w modlitwie – przez modlitwę, ofiarę i duchową formę życia przed Bogiem spełnić to, czego tamci nie czynią lub czynią za mało. Motyw tego jest godny szacunku i może wypływać z naprawdę kochającego serca.
A jednak ta jurystycznie poprawna zasada nie da się przenieść bez zastrzeżeń na grunt teologii. Nawet w dziedzinie stosunków międzyludzkich nie ma ona nieograniczonej ważności. Na przykład syn nie może przenieść na kogoś innego swej synowskiej relacji do rodziców, podobnie żona nie może złożyć na barki jakiejś trzeciej osoby swej miłości do męża. Kto wiarę rozumie jako wypełnianie religijnych obowiązków względem Boga, może oczywiście złożyć na szali Boskiej wagi odpowiednie “pensum” uczynków w imieniu tego, kto sam tych obowiązków nie wypełnia. Jednakże jeśli wiara – jak nam swym żywym przykładem ukazuje sam Jezus – oznacza żywe, osobiste odniesienie do Boga, wówczas w ten sposób nie ureguluje się “rachunku”! Odniesienia do Boga nie może przeżyć jeden w imieniu drugiego w ramach jakiegoś religijnego “podziału pracy”! Przede wszystkim sam Bóg nie będzie tym usatysfakcjonowany. Osobista odpowiedź na miłość Boga, tęskniącego za każdym pojedynczym człowiekiem, jest czymś, czego nie sposób scedować na osoby trzecie, choćby prowadziły one nie wiem jak intensywne życie duchowe.
Jak wynika z pism Teresy, również i ona, jako dziecko swej epoki, była pod pewnym wpływem tej koncepcji, wprawdzie poprawnej pod względem prawniczym, ale niedającej się przenieść bez dodatkowych sprecyzowań na grunt teologii. Jednakże pośrodku ukrytego rozumienia religijności w jej kościelnym otoczeniu i w jej własnym sercu trafnie odkrywa ona, nawet nie używając wyraźnie tego słowa, co naprawdę znaczy “zastępstwo” w języku wiary: idzie na to “miejsce”, gdzie stoi Chrystus, otwiera swoje serce, przepełnione tęskną miłością, i dzieli z Nim “pragnienie” Jego serca za choćby najcichszą odpowiedzią miłości u wszystkich tych, tak bardzo licznych, którzy Mu tej odpowiedzi (jeszcze) dać nie mogą. Ona w ich miejsce spełnia to, czego Bóg pragnie – w rozmodlonej miłości ku wszystkim ludziom, nawet ku takiemu mordercy jak Pranzini. Jej głębokie, osobiste zaufanie Chrystusowi, Miłującemu i Umiłowanemu, a zarazem wspólnie z Nim przeżywana Boska tęsknota za podobnym zaufaniem każdego człowieka do Niego są odtąd ukrytą “duszą” w życiu Teresy – i zarazem kluczem do zrozumienia całego jej duchowego orędzia do Kościoła.
Doświadczenie uczy, że przeniesione na grunt wiary, prawniczo rozumiane “zastępstwo” przy wszelkim “samoofiarowaniu” zanadto prowadzi do tego, że “zastępca” ze swoją modlitwą i ofiarami “za świat” czuje się kimś “lepszym” od wszystkich “grzeszników” tej ziemi; lub też, gdy ma nieco mniej “samoświadomości”, żyje z ciągłą obawą o to, czy aby jego modlitwy i wyrzeczenia wystarczą, czy wystarczająco dobrze prowadzi swoje życie zakonne i czy wystarczająco cierpliwie znosi swoje cierpienia, by mogło to “uratować grzeszników”. Jakże wiele pobożnie przebranej arogancji, więcej nawet: jakże wiele krążącej wokół siebie samego troski po dziś dzień kryje się w sercach wielu chrześcijan – przede wszystkim w klasztorach kontemplacyjnych, gdy “modlitwę i ofiarę” rozumie się jako “zastępstwo” i w tym widzi się cały sens życia zakonnego!
Teresa z Lisieux przez swoje prawdziwe trwanie przed Bogiem na jej miejscu umożliwia wielu innym prawdziwe stanie przed Bogiem na ich miejscu – i tego właśnie “pragnie” bezgranicznie Miłujący na swoim Krzyżu.