o. Reinhard Körner OCD, Zamyślenia nad dziedzictwem Teresy od Jezusa
Silnym motywem, który skłonił Teresę do wstąpienia do zakonu, był lęk, że jest “na drodze prowadzącej do piekła” (Księga życia, 3, 5). Uznała, “że stan zakonny jest najlepszy i najbezpieczniejszy” (tamże), że dzięki niemu uniknie niebezpieczeństwa. Oczywiście, wówczas nie wiedziała jeszcze, że również w klasztorze można się rozminąć z Bogiem, tak samo jak gdziekolwiek indziej – przed tym nie chroni żaden tak zwany “duchowy program”, w jaki ujęty jest rytm dnia w życiu klasztornym.
Tym, co się kryło za tym motywem jej decyzji życiowej, nie było nic innego tylko czysty strach, wywołany obrazem Boga, który później zacznie uważać właśnie za obrazę Boga. W dodatku wynikająca stąd postawa prowadzi tylko – o czym w końcu Teresa się przekonała – do samooszukiwania i obłudy, gdyż w obliczu takiego Boga nie za bardzo chce się widzieć w całej ich prawdzie winy i niedorzeczności własnego serca. Ponadto prowadzi ona do tego, że człowiek wypiera z własnej świadomości, a przerzuca na innych i piętnuje u nich to, co sam nosi w swoim wnętrzu. Ucieka od odpowiedzialności za własne życie i wciąż tylko powtarza, że winni wszystkiemu są wszyscy inni.
Co może wyzwolić od tego religijnego zniewolenia, od tego strachu, który tłumi życie i sprawia, że wzajemne relacje stają się nie do zniesienia? Jak się uwolnić od całego tego “demonicznego obrazu Boga”, który po dzień dzisiejszy czyni ludzi chorymi i z powodu którego wydają się oni tak bardzo “zniewoleni”? Teresa znalazła drogę wyjścia po długich latach walki i cierpienia. W kontemplacji Człowieczeństwa Jezusa, do której później w swym pouczeniu dla sióstr będzie przywiązywać tak wielką wagę, wychodzi jej naprzeciw inny Bóg. Tamten raczej “wrogi”, ten jej Bóg staje się Bogiem-przyjacielem, z którym prowadzi ona “wylaną, po wiele razy powtarzaną rozmowę” i o którym wie, “że nas miłuje” (tamże, 8, 5). Wobec tego Boga, który nosił ludzkie oblicze Jezusa, strach ustąpił zaufaniu.
Wcale nie znaczy to, że z tą chwilą czas licznych niedoskonałości i coraz to nowych win skończył się bezpowrotnie. Teresa bardzo dobrze wiedziała, że żaden człowiek na ziemi nigdy nie będzie aniołem. Lecz odtąd mogła już zaakceptować fakt swego człowieczeństwa. Doznała wyzwolenia z tego nieludzkiego przymusu zachowywania ustawicznej czujności, żeby tylko nie zgrzeszyć: “prędzej ja się zmęczę, sprawiając Bogu przykrości, niżby On miał mi przestać wybaczać” (tamże, 19, 15).
Dziś słyszy się często zarzut, że taki obraz miłosiernego Boga prowadzi tylko do tego, że ludzie całkowicie tracą poczucie odpowiedzialności za swoje postępowanie, a ich działaniu przyświeca motto: Bóg tak i tak mi wybaczy, a więc jest wszystko jedno, co zrobię. Czy Teresa nie prowokuje do takiej właśnie postawy? Otóż właśnie ona nigdy nie mogła zaakceptować takiej konsekwencji. Ani strach przed Bogiem, ani bezmyślne “popuszczanie cugli” nie mają nic wspólnego z Terezjańskim doświadczeniem Boga. Gdyż obie postawy są oznakami braku wiary, a wiec – zbyt słabej więzi z Bogiem. Człowiek, który w Bogu znalazł przyjaciela, po prostu nie może tak myśleć. Nie może on również czynić i pozwalać sobie na to, co tylko zechce. A nawet gdy z ludzkiej słabości i ograniczoności, które będą mu towarzyszyć aż do śmierci, choćby był nie wiem jak święty, nadal będzie wyrządzał krzywdy, pozostanie mu jednak ta ufność, że Bóg zrozumie i nie będzie się mścił. Przypomni sobie wtedy o błogosławionej winie, o której śpiewamy w liturgii Wielkiej Nocy, podczas której ufność wypłasza ciemności strachu.