Mieć przed oczyma Chrystusa Pana w ludzkiej Jego postaci…

o. Reinhard Körner OCD, Zamyślenia nad dziedzictwem Teresy od Jezusa



W naukowym języku teologii od czasu do czasu rozróżnia się między “Jezusem” i “Chrystusem”. Za jednym i za drugim razem chodzi o jednego i tego samego Jezusa Chrystusa. Jednakże gwoli jasności wypowiedzi teologowie w niektórych publikacjach mówią o “Chrystusie”, gdy rozumieją Go jako Zmartwychwstałego, Tego, który teraz żyje i jest obecny, a imienia “Jezus” używają wtedy, gdy mówią o Jego ziemskim życiu Jezusa z Nazaretu. To rozróżnienie może również być pomocne dla życia duchowego. Gdyż również w praktyce wiary ważne jest, by mieć przed oczyma Jezusa Chrystusa zarówno jako “Jezusa”, jak też jako “Chrystusa”. W tym wypadku zależy od tego nie tylko jasność teologicznej wypowiedzi, ale jasność naszego życia.

Żyć duchowo znaczy żyć z Chrystusem, obecnym tu i teraz. Gdybym widział tylko Jezusa z Nazaretu, moja wiara byłaby jeszcze martwa. Jezus byłby może wówczas dla mnie przykładem, imponującą osobowością z Biblii lub po prostu jeszcze jednym, bardziej lub mniej zrozumiałym elementem mojego religijnego światopoglądu. Dopiero gdy do Niego się zwracam i próbuję z Nim przeżyć dzień, następuje przejście od zwykłego życia z chrześcijańskim “przekonaniem” do życia z Bogiem, który się objawił w Jezusie.

Jednakże muszę mieć przed oczyma również Jezusa, który swego czasu stał się człowiekiem, wzrastał w Nazarecie, przemierzał Galileę, w Jerozolimie umarł na krzyżu i apostołom przekazał wieść o swoim zmartwychwstaniu. Inaczej byłbym w niebezpieczeństwie. Groziłoby mi to, że zacznę czcić jakiegoś bożka, wyimaginowanego Chrystusa, że pomylę Go z moimi marzeniami czy religijnymi uczuciami. To, kim jest Chrystus mojej modlitwy, mogę wyczytać tylko w Jezusie Biblii. Potrzebuję Jezusa, by wiedzieć, do kogo się modlę i komu powierzam me życie. Więcej nawet: tylko wpatrując się w tego Jezusa mogę się dowiedzieć, kim w ogóle jest Bóg. On jest prawdziwym “obrazem Boga”: “kto Mnie widzi, widzi także i Ojca” (J 14, 9). W Nim Bóg staje się obiektywną wielkością mojego życia, bez Niego łatwo uzależniam się od subiektywnych wyobrażeń, które po swojemu kształtują moje życie i robią ze mnie karykaturę “człowieka duchowego”.

Teresa od Jezusa jeszcze nie znała tego teologicznego rozróżnienia między “Jezusem” i “Chrystusem”, ale w swojej praktyce wiary bardzo świadomie żyła z Jezusem i z Chrystusem. Jej boski “Przyjaciel” był kimś żywo obecnym, z kim się spotykała w czasie modlitwy, z kim żyła “i w kuchni także, wśród garnków i rondli” (Księga fundacji, 5, 8). Lecz zarazem zawsze wpatrywała się ona w Jezusa z Ewangelii i również swoim siostrom stanowczo zalecała, by “miały przed oczyma Chrystusa Pana w ludzkiej Jego postaci” (Księga życia, 22, 9). Wszystko inne wyrządza “wielką szkodę” i jest “oznaką braku pokory”, pisze ona wszystkim tym, którzy uważają, że mogą obejść się bez tego (tamże).

Czy to Benedykt, czy Franciszek, Hildegarda z Bingen czy Ignacy Loyola – nauczyciele życia duchowego kierują nas, podobnie jak Teresa, do Jezusa w Jego ludzkiej postaci. Muszę sobie stawiać przed oczyma sceny z ziemskiego życia Jezusa i jednocześnie wczuwać się w Niego: jak On myśli, jak On odczuwa, co On kocha i czego On nienawidzi, jak On postępuje z ludźmi, jak On uzdrawia i jak On strofuje, jak On płacze i jak On przynosi radość, jak On szuka woli Ojca, jak On się modli, jak On znosi kuszenie, jak On na krzyżu składa swoje życie w ręce Ojca… Dopiero wówczas mogę doświadczyć, kto jest mi tutaj bliski, gdy boska bliskość dotyka mnie we wnętrzu, dopiero wtedy wiem, do kogo zwracam się w ciemności wiary… Im lepiej poznam Go jako Jezusa, tym bardziej będę mógł kochać Go jako Chrystusa.

Chrystus mojej modlitwy jest tym samym Jezusem z Galilei, o którym dają świadectwo Ewangelie: również i dziś myśli On i kocha tak samo, jak wówczas.