o. Martinus Martin OCD
Teresa z Lisieux wstępując do klasztoru karmelitańskiego przyjęła zakonne imię: Teresa od Dzieciątka Jezus. W tym samym klasztorze zmarła w wieku 24 lat. Zajmuje czołowe miejsce we współczesnej duchowości, jest tą, która na nowo podjęła ewangeliczne orędzie mówiące nam o tym, że Królestwo Niebieskie powinniśmy przyjmować jak dzieci. Nazywa to ewangeliczną małą drogą dziecięctwa, co w praktyce oznacza, że powinniśmy w pełni zawierzyć miłości miłosiernej Boga. Dlatego też swoją małą drogę określa jako drogę całkowitego zawierzenia.
W rozważaniu tym spróbuję ukazać, jak Teresa doszła do tak całkowitego zawierzenia i w jaki sposób je przeżywała: tę małą drogę, która doprowadziła ją do świętości. Teresa jest Świętą daną współczesnemu człowiekowi czynu, który chce być efektywny nawet w swojej relacji do Boga.
Pierwszy etap: rzeczywistość
W 1888 roku Teresa wstępuje do klasztoru karmelitanek bosych w Lisieux. Po otrzymaniu od swego ojca pozwolenia na wstąpienie do zakonu myślała, że będzie mogła spokojnie przekroczyć mury Karmelu i urzeczywistniać swoje plany, by stać się świętą. Jednak jej powołanie musiało zostać poddane ciężkiej próbie. Chciała pełnić wolę Jezusa, ale zamiast pragnąć, aby jej wola była zgodna z Jego wolą musiała wpierw nauczyć się wolę Jezusa czynić swoją. Brat jej matki, który po jej śmierci został opiekunem Teresy, sprzeciwił się stanowczo planom Teresy, co było dla niej szokiem, nie spodziewała się bowiem sprzeciwu wobec swojego powołania właśnie z jego strony. Również przełożeni zakonu wyrazili swoje veto, a kiedy w końcu Teresa zwróciła się do samego papieża, on udzielił jej wymijającej odpowiedzi. Tego samego dnia, po audiencji u Ojca świętego, napisała list do swojej siostry Pauliny, będącej już karmelitanką w Lisieux: “Paulinko droga, nie potrafię Ci opisać, co odczuwałam; byłam jakby unicestwiona, całkowicie opuszczona, a przy tym tak daleko jestem, tak daleko… płakałabym rzewnymi łzami pisząc ten list, serce tak ścieśnione, zbolałe. Wiem jednak, że Bóg nie doświadcza nigdy nikogo ponad siły.”
Porażki te przygotowują Teresę do całkowitego zawierzenia siebie Bogu. Już przed podróżą do Rzymu powierzyła się Jezusowi jako Jego “mała zabawka”. Pisała, że prosiła, aby nie traktował jej jako jakiejś drogocennej zabawki, takiej, na którą dziecko tylko spogląda, nie mając odwagi jej ruszyć, ale jak małą, nic nie wartą piłeczkę, która można rzucić na ziemię, kopnąć, przekłuć, zostawić w kącie, albo gdy ma się na to ochotę, przytulić do serca. Chciała zabawić Dziecię Jezus, ucieszyć Je, poddać się Jego zachciankom. Już z tego opisu widać, jak zarysowują się kontury drogi przewidzianej dla niej przez Boga: drogi zawierzenia. Wieczorem, po audiencji papieskiej, Teresa zrozumiała, że to Jezus zadecydował, On jest wolny, może potłuc swoją zabawkę, a ona przecież chce tego wszystkiego, czego On chce. Po powrocie do Francji poddała się Jemu całkowicie, ponieważ uczyniła już wszystko, co od niej zależało. Jednak równocześnie nie zawahała się też napisać do biskupa. Jej zawierzenie nie miało jeszcze głębokich korzeni, co wyraźnie można zauważyć, czytając jak opisuje sytuację, kiedy zwlekano z odpowiedzią, a ona na próżno każdego ranka chodziła do skrzynki wypatrując utęsknionego listu od biskupa, który miąłby dać jej pozwolenie natychmiastowego, jak sądziła, wstąpienia do klasztoru.
U początków swego zakonnego życia błędnie też pojmowała świętość. Zbyt ostro podkreślała własne wysiłki, będąc w tym wyraźnie dzieckiem swojej epoki, która traktowała zasługi człowieka jako środek płatniczy do zaskarbienia sobie świętości. Zasługi człowieka miały więc, jakby to można powiedzieć, zmusić Boga do wdzięczności i nagrodzenia go niebem. Takie przeświadczenie samo w sobie łatwo prowadzi do samozadowolenia i braku ufności, które stoją w zupełnej sprzeczności z zawierzeniem. Teresa mogła zresztą uniknąć tego niebezpieczeństwa, jednak wydawało się jej, że świętość jest czymś, co można zdobyć, wywalczyć, ubiegać się o nią. Już jako 10-letniej dziewczynce, jej siostra Maria tłumaczyła Teresie, że nasze zasługi są nieprzemijalnym bogactwem, które każdego dnia łatwo można sobie gromadzić. W tym samym duchu, będąc już w klasztorze, Teresa pisała do swojej siostry Celiny, że nasze zasługi są skarbami dla nieba, które można “gromadzić”. Chciała otrzymać “bardzo piękną koronę” i pomimo własnej małości pragnie stworzyć dla siebie wspaniałą wieczność. “Spieszmy się zdobyć naszą koronę, wyciągajmy ręce, aby dosięgnąć palmy zwycięstwa”, pisała. Za bardzo opierała się na ludzkich możliwościach i ich skuteczności, pokładała zbytnią ufność w swojej możności stania się świętą. Jednak szybko przekonała się, że takie myślenie skazane jest na niepowodzenie, l tutaj wkracza w nowy etap, który możemy nazwać etapem wewnętrznego ubóstwa.
Drugi etap: wewnętrzne ubóstwo
Teresa przekonała się, że nie jest w stanie zgromadzić sobie żadnych skarbów dla nieba. Nieustannie przeżywała swoją niemoc i porażki. Niemoc podczas godzin modlitwy, kiedy czuła jedynie oschłość i senność. Kiedy otwierała jakąś książkę duchową czuła, jak jej serce się zamyka i czyta nie rozumiejąc treści. Nawet lektura Pisma świętego stawała się dla niej trudna, pozostawiając ją jak na zeschłej pustyni. Zdarzało się, że nie była w stanie ani modlić się ani praktykować cnoty. Płomień miłości wydawał się zgaszony. Pisała, że nie zawsze jest wierna; Jezus ukrywa się, milczy, prawie zawsze śpi. Teresa słaba i uboga niosła swoje małe krzyże i zamiast stanąć ponad nimi, jak czynią wielcy święci, ona niejako wczołgiwała się pod nie. Kiedy rozliczała się ze swoich dobrych uczynków i zasług, spostrzegała, że do świętości jej bardzo daleko. Pisała, że może przedstawiać Jezusowi tylko swoje pragnienia, na niczym nie może polegać, na żadnym ze swoich uczynków, które mogłyby dać jej prawo do tego, aby mieć ufność. A gdyby Bóg chciał nagrodzić ją za własne uczynki, to musiałby się zawahać, ponieważ ona nie ma żadnych dobrych uczynków. Nie potrafi nawet wcielić w życie tego, co już rozumie. Doświadcza, że wzdraga się, kiedy którąś z sióstr jest dla niej ciężarem. Teresa staje się wówczas poirytowana. Wzdycha, że niewiele potrzeba, aby straciła cierpliwość. Dobrze zna żałosne reakcje natury, ponieważ sama doświadczyła ich we własnym sercu. Jest świadoma, że źle odmawia różaniec i choćby nie wiadomo jaki wysiłek wkładała w to, aby myśleć o tajemnicach różańca, to i tak nigdy nie potrafi się skupić… Odmawianie różańca kosztuje ją o wiele więcej niż noszenie narzędzi pokutnych. To, co jest jej niemiłe u innych: zapominanie, ociężałość, ospałość, brak zmysłu praktycznego, tego doświadcza na sobie.
Teresa jest przeświadczona o tym, że Bóg może nas uświęcić bez naszych uczynków. Jezus nie potrzebuje naszych dzieł, ale jedynie naszej miłości. Już dawno zrozumiała, że Bóg niczego nie potrzebuje (a jej jeszcze mniej niż innych), aby czynić dobrze na ziemi. Nie potrzeba Mu ludzkiej pomocy, aby wypełnić swe dzieło, nie potrzebuje nawet naszych świętych myśli. Teresa wie, że Bóg często zadowala się naszym pragnieniem pracy na Jego chwałę, że On widzi w ukryciu i bardziej zwraca uwagę na intencje niż na wielkość czynów. Nasze pragnienie czynienia dobrych rzeczy mogą mięć taką samą wielką wartość, a nawet większą niż dany uczynek. W Liście św. Pawła Apostoła do Rzymian Teresa znalazła tekst, który dał jej biblijne podstawy do takiego przekonania: “Przecież On mówi do Mojżesza: Ja wyświadczam łaskę komu chce, i miłosierdzie, nad kim się lituję. Wybranie więc nie zależy od tego, kto go chce lub o nie się ubiega, ale od Boga, który okazuje miłosierdzie” (Rz 9,15-16). W tym samym liście Teresa mogła przeczytać, że zostaniemy usprawiedliwieni bez zasługi; jedynie z łaski przez odkupienie, które jest w Chrystusie Jezusie (3,24), niezależnie od uczynków (4,6).
Miłość i dobre uczynki
Oczywiście Teresa nie chce umniejszać wartości dobrych czynów. Jeżeli z jednej strony przekonała się, że dobre czyny nie mogą jej uświęcić, to z drugiej strony jest całkowicie przekonana o tym, że Bóg potrzebuje naszej miłości, a miłość ta jest prawdziwa, jeżeli objawia się w uczynkach. Może nam się wydawać, że takie spojrzenie jest sprzeczne z tym, co wcześniej mówiła o niewystarczalności dobrych uczynków w zdobywaniu świętości. Sprzeczność ta jest tylko pozorna. Choć Bóg nie potrzebuje pomocy ze strony ludzi i sam uświęca nasze czyny i może uświęcać bez nich, to jednak pragnie On naszej pomocy. Mamy wspierać działanie łaski. Ale Teresa nie traktuje już swoich uczynków jako zasług na szczęście nieba. Nie chce już zdobywać zasług i świętości, czuje się za mała, za słaba, zbyt niedoskonała. Pragnie pozostać ubogą i bezbronną. Jej świętością ma być sam Bóg. Pisze: “Nie chcę zbierać zasług na niebo, chcę tylko pracować dla Twojej Miłości, tylko po to, by sprawić Ci radość, pocieszyć Twoje Serce i ratować dusze, które będą Cię kochały przez całą wieczność.” Pod koniec życia chce stanąć przed Bogiem z pustymi rękami. Teresa prosi Boga, aby nie liczył jej uczynków, ponieważ wszelka sprawiedliwość jest skalana w Jego oczach. Nie chce nawet, aby Jezus widział jej wielki trud, bo pomimo swego oddania mogłaby wywołać jedynie Jego śmiech. Jest bardzo małą duszą, która Bogu może przynosić tylko małe rzeczy, a często bywa i tak, że zaniedbuje te małe ofiary, które dają pokój duszy, ale nie traci odwagi, godzi się z tym, że jest trochę pozbawiona tego pokoju i stara się następnym razem być bardziej czujna. W tym drugim etapie życia duchowego odkrywa, że jedynym dobrem jest miłować Boga całym sercem i tutaj na ziemi być ubogą duchem…
Kochać Jezusa tak, jak jeszcze nigdy nie był kochany i stać się zupełnie małą, to dla Teresy najkrótsza i najprostsza droga do Boga: mała droga, droga dziecięctwa duchowego. Zdążając tą drogą nie chodzi o to, aby dużo dawać, ale aby wiele przyjmować i wiele miłować. Na tej drodze trzeba zrezygnować z sukcesu i widocznych rezultatów, z zasług i duchowego postępu. “Choćbym miała dożyć osiemdziesiątki, i tak zawsze pozostanę ubogą”. Dziecko po to pracuje, aby swoim rodzicom zgotować radość, a nie po to, by zapewnić sobie pozycję, czy stać się bohaterem. Wypowiedzi te są świadectwem, jak bardzo Teresa była przekonana o swym wewnętrznym ubóstwie. W jednym z listów pisze, że wszystko to czyni Jezus. Świętość nie jest czymś, co można zdobyć, człowiek jest zbyt słaby i ubogi, aby to uczynić, ale świętość jest czymś, co możemy przyjąć, jest idealną łaską. To doświadczenie owocuje u Teresy zawierzeniem Bogu. Jest to trzeci i ostatni etap w jej życiu duchowym. Zawierzenie jest całkowitym otwarciem się na Boże dzieło w nas, a dziełem tym jest Jego miłość w nas. Nie zakłada to bierności z naszej strony, ale nastawienia dynamicznego, intensywnego, mobilizującego wszystkie nasze duchowe siły, co w konsekwencji sprawia, że bezwarunkowo powierzamy się Bogu.
Ufność i zawierzenie, czy to jest to samo?
Aby wyrazić tę duchową postawę Teresa posługuje się zarówno słowem “ufność” jak i “zawierzenie”. Należałoby się zastanowić, czy znaczenie tych obu słów jest identyczne. Trzeba zauważyć, że ufność jest głównym rysem zawierzenia. Nie można zawierzyć Bogu nie ufając Jego miłości ku nam. Jednak zawierzenie możemy postrzegać z innej perspektywy, a mianowicie jako zwieńczenie teologalnej cnoty nadziei. Nadzieja, którą cechuje miłość, nie mówi już “Mam nadzieję, ponieważ Bóg…”, ale: “Mam nadzieję, że Bóg…” i taką nadzieję nazywamy ufnością. Ufność jest więc większą pewnością otrzymania tego, na co mamy nadzieję. Zaś pewność ta opiera się na pełnej miłości wierze, że Bóg da nam wszystko, czego potrzebujemy, ponieważ nas kocha. Choć ufność bazuje na nadziei, nie możemy wyeliminować dwóch pozostałych cnot teologalnych: wiary i miłości. Nasza wiara nakazuje nam i prowadzi nas do tego, aby mieć nadzieje. Ona natomiast wzrasta do ufności tym więcej, im bardziej ogarnia ją nasza miłość. Można to wyrazić w następujący sposób: wiara uczy mnie, że Bóg jest wszechmocny, że jest dobry i kocha mnie nieskończenie. Stąd mogę mieć nadzieję, że chce mnie uszczęśliwić, chce dla mnie najlepiej. Kto mnie kocha i chce mego szczęścia, ten zasługuje na moją miłość. Przez tę miłość czuję się pociągany do tego, by moją ufność w Nim położyć. Ufność ta ostatecznie wydoskonala się w zawierzeniu. Nie zawsze jest łatwo wyznaczyć granicę między ufnością i zawierzeniem. One się przenikają. Jeżeli jednak chcemy je odróżnić, możemy powiedzieć, że ufność jest skierowana na Boga w tym stopniu, w jakim On ukazuje wszelkie dobro, jakie chce dać duszy i na które ona ma nadzieję. Ufność leży jakby na płaszczyźnie bardziej ogólnej, jej przedmiot nie jest dokładnie sprecyzowany. Ona pragnie tego wszystkiego, czego pragnie Bóg, cokolwiek by to nie było, chce jednak wiedzieć albo rozumieć. W tej mierze zawierzenie jest bardziej ślepe i bierne niż ufność, ono jeszcze bardziej podkreśla miłość. Teresa nie zwracała uwagi na te różnice, dla niej istotna była rzeczywistość codzienności, gdzie niuanse występujące między tym dwoma pojęciami ustępowały wobec konkretu życia. Oto dlaczego Teresa zamiennie używa tych dwóch określeń – aby wyrazić tę samą rzeczywistość.
Teresa nigdy nie podała nam żadnej definicji zawierzenia. Jednak wśród listów jakie napisała do swej siostry Celiny, zachowały się trzy, dające zarys tej drogi, jaką sama przeszła, i która doprowadziła ją co całkowitego zawierzenia. W liście z 6 lipca 1893 roku wyjaśnia siostrze, że zasługa nie polega na tym, aby wiele czynić, ale bardziej aby przyjmować i mocno kochać. Nasza świętość jest dziełem Boga, to Jezus robi wszystko, ona nie czyni nic – w tym znaczeniu, że nie chce mieć żadnych zasług. Ona tylko kocha nie zważając na siebie, ani nie doszukując się zanadto swoich błędów. Nie znaczy, że ją one nie obchodzą, podchodzi jednak do nich inaczej niż dawniej. To Bóg ma czynić wszystko, a jej miłość polega na powierzeniu Jemu wszystkiego, nawet swoich błędów, które nie mogą stanowić przeszkody w miłości. Jej miłość opiera się w pierwszym rzędzie na Jezusie i to nie zasługi kierują tą miłością podobnie jak błędy i niedoskonałości jej nie niweczą. Nie chce ani roztrząsać swych grzechów ani wyliczać zasług. Jezus uczy ją czynić wszystko z miłości, niczego Mu nie odmawiać i być zadowoloną, gdy On daje jej okazje, aby okazywała Mu dowody tej miłości. Wszystko to przebiega w atmosferze pokoju i zawierzenia.
W drugim liście z 18 lipca 1893 roku Teresa znów podejmuje ten wątek. Jezus pracuje zamiast niej, ona całkowicie powierza się Jemu. Jej miłość jest ogniem, ale to Jezus dorzuca do tego ognia, przez co ona doświadcza mocy, która z Niego płynie. Nie ważne co ona sama czyni, Teresa dorzuca tylko do tego ognia maleńkie źdźbła, aby Go ucieszyć, a nie żeby mieć jakąś zasługę. Tymi małymi gałązkami może być uśmiech, zwyczajne słowo wypowiedziane wtedy, gdy nie ma ochoty mówić, albo kiedy czuje się znudzona. “O nie, nie zawsze bywam wierna, ale nie zniechęcam się, oddaje się całkowicie w ręce Jezusa”. W nich znajdywała wszystko, co straciła, i daleko więcej.
W trzecim z listów z dnia 23 lipca tegoż roku, porównuje siebie do małego dziecka, które siedzi zupełnie samo w łódce na morzu, daleko od portu. Morze jest sztormowe, wzburzone. Na początku, kiedy dziecko wypływało z portu, z radością widziało jak łódź oddala się od brzegu, ale kiedy ten zniknął z horyzontu, ono traci punkt orientacji, nie wie jak sterować łodzią. Jedyne, co może zrobić to powierzyć się, pozwolić, aby wiatr nią sterował. Nie wie już czy płynie naprzód czy się cofa, ale Jezus jest w łodzi i chociaż śpi, to jednym słowem może uciszyć sztorm. Trzy miesiące później, powołując się na List św. Pawła do Rzymian, mówiący o niewysłowionych westchnieniach Ducha w nas (Rz 8,26), Teresa znów powraca do sprawy zawierzenia: “Musimy tylko zaufać, zawierzyć siebie wielkiemu Bogu”.
Trzeci etap: zawierzenie
Całą duchową drogę Teresy znajdujemy we wspaniałym podsumowaniu – w jej pismach autobiograficznych. Choć dla niej oddałam wszystkie me bogactwa (w domyśle: wszystkie moje zasługi), sądzę wraz z oblubienicą ze świętych pieśni, że nie dałam nic… Wiem dobrze, że tylko miłość może uczynić nas miłymi Bogu i ta miłość jest jedynym dobrem, o które się ubiegam. Spodobało się Jezusowi wskazać mi jedyną drogę, która wiedzie w sam Boski żar; tą drogą jest zaufanie małego dziecka, które bez obawy zasypia w ramionach swego Ojca… “Jeśli kto jest maluczki, niech przyjdzie do mnie” rzekł Duch Święty przez usta Salomona i ten sam Duch Miłości powiedział jeszcze: “Mali otrzymują miłosierdzie”.
W tym ważnym i bogatym treściowo fragmencie odnajdujemy trzy etapy duchowego życia Teresy. Etap pierwszy, w którym oddala wszystkie swoje bogactwa, aby zdobyć świętość, ponieważ jeżeli zdobędzie się wiedzę miłości jest się świętym. W drugim etapie doświadcza, że nie da się zdobyć tej wiedzy miłości przez swoje dobre uczynki. Jest za mała, sama właściwie niczego nie daje. Stopniowo jednak zaczyna rozumieć, że wiedza miłości nie jest tą, którą można zdobyć przez własne zasługi. Tę wiedzę można otrzymać sercem, kochając. Tylko to jest miłe Bogu. Teresa odkrywa, że świętość nie jest niczym innym, jak tylko doskonałą wiedzą miłości. W ostatnim etapie Jezus pozwala jej zobaczyć, że drogą prowadzącą do doskonałości w miłości jest droga zawierzenia, na której jak dziecko, bez lęku spoczywa się w rękach Boga.
“Jezusa zadowala tylko zawierzenie, a nie wielkie czyny” – pisała. Ale tego zawierzenia nie można stawiać na równi z postawą rezygnacji, bezowocną i fatalistyczną biernością. Przeciwnie, jest to rzeczywistość dynamiczna dla tego, kto jest ożywiony miłością. Miłość jest “siłą napędową” zawierzenia. Dynamika miłości angażuje wszystkie siły człowieka, jak pisze Teresa – zamyka w sobie wszystkie powołania, obejmuje wszystkie czasy i miejsca. Miłość jest sercem Kościoła. Ona żąda wszystkiego i daje wszystko; miłość żąda miłości i daje miłość. Zawsze chce świadczyć o swej obecności, chce ciągle wyrażać się we wszystkim, czym jesteśmy i co czynimy, również w wielu małych sprawach; nie po to, aby zasłużyć czy zdobyć świętość, ale tylko dla samej miłości. Dlatego możemy powiedzieć, jakkolwiek paradoksalnym miałoby się to wydawać, że chrześcijańskie zawierzenie jest bardzo aktywną biernością, ponieważ jego podstawą, stymulacją i inspiracją jest miłość. Miłość zawsze i wszędzie jest czynnym działaniem.
W ślady Teresy
Te trzy etapy w życiu wewnętrznym Teresa przebyła w stosunkowo krótkim czasie. Zmarła mając tylko 24 lata. Można powiedzieć, że Bóg nie miał jakby wiele czasu na wypełnienie w niej swojego dzieła. Może w odniesieniu do nas musi to potrwać dłużej, ale wszyscy, którzy na serio traktują swoje życie duchowe, przejdą przez te trzy etapy. Można przypuszczać, że większość z nas ma już pierwszy etap za sobą. Pamiętamy może jak u początków naszego życia duchowego, czy życia zakonnego, z wielkim entuzjazmem i gorączkowością, w krótkim czasie chcieliśmy zdobyć twierdze świętości. Byliśmy tak niecierpliwi, tak szybko poirytowani i zniecierpliwieni wobec wciąż pojawiających się błędów i niedoskonałości. Byliśmy tak spragnieni zwycięstwa. Zdarzało się, że któryś z kierowników duchowych, albo lektura duchowa ukierunkowywała niewłaściwie i utwierdzała nas w przeświadczeniu, że chwała świętości znajduje się w zasięgu ręki przy równoczesnych naszych wysiłkach ascetycznych. Z czasem doświadczyliśmy, że nawet nie rozpoczęliśmy naszego procesu nawrócenia. Wydawało się, że wszystko legło w gruzach. Wiele rzeczy rozpoczęliśmy nie ukończywszy niczego, a jeśli już coś ukończyliśmy, to tylko byle jak. Wiele przedsięwzięliśmy, ale zabrakło dostatecznej cierpliwości, aby to wcielić w życie. Czasem mozolne wysiłki przynosiły słabe i niezadowalające rezultaty. Mieliśmy wrażenie, że zamiast w życiu duchowym posuwać się naprzód, cofaliśmy się. Wówczas ma miejsce drugi etap w drodze do Jezusa, kiedy to trzeba najpierw dosięgnąć dna swej niemożności i słabości, zanim całkiem mali i jakby unicestwieni możemy zawierzyć Bogu, odziać się Jego własną sprawiedliwością!
Teresa od Dzieciątka Jezus wskazała nam drogę szczególnie “prostą i krótką” prowadzącą do pełnego, miłosnego zawierzenia, do trzeciego i ostatniego etapu. Nie doszliśmy jeszcze tak daleko. Naturalnie, oddaliśmy się zupełnie Jezusowi, często to powtarzamy, próbujemy tak czynić, ale aby tak się stało musimy doświadczyć swej słabości. Musimy mianowicie uświadomić sobie, że nie zawierzyliśmy Jemu pomimo naszych modlitw i podejmowanych prób, i że nie w naszej mocy jest to uczynić. Jesteśmy zbyt “wielcy” dla Jezusa. Jeszcze nie żyjemy dla Niego samego. Ta słabość, ta bolesna niemożność jest krzyżem, który każdy musi nieść jeśli chce podążać małą drogą. A im bardziej będziemy zbliżać się do celu małej drogi, tym mocniej ów krzyż będzie wnikał w nasze życie. Przyjdzie jednak dzień, kiedy zrozumiemy i doświadczymy, że nie możemy już dłużej wspinać się do Jezusa po schodach, ale że otrzymamy od Niego windę, która wzniesie nas do nieba: “Twoje ręce, Jezu.” To będzie wielki dzień, kiedy już więcej nie będziemy należeć do siebie, ponieważ powierzyliśmy się całkowicie Jezusowi, idealnej łasce, dzięki Jego nieskończonej miłości miłosiernej do nas, do ciebie i do mnie. Wówczas już więcej nie będziemy modlić się o zawierzenie, ale tym zawierzeniem będziemy żyć. Nasze życie stanie się jedną modlitwą, modlitwą zawierzenia, którą Karol de Foucauld wyraził w słowach: “Ojcze, Tobie zawierzam, czyń że mną co chcesz.”
Karmel, nr 1/2001