Danuta Piekarz
Gdy współczesny czytelnik, zwłaszcza młody, czyta Jezusowe błogosławieństwa, może odnieść wrażenie, że ich słowa zostały wydobyte z jakiegoś językowego muzeum, spod sporej warstwy naftaliny: “Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem […] królestwo…”. Cóż to za obietnica królestwa, dzisiaj, w dobie demokracji, gdy obywatele ostatnich monarchii zastanawiają się, czy utrzymywanie dworu ma jeszcze sens!
Do trudności językowych dochodzi jeszcze większa trudność, związana z samą treścią: bo czyż przesłanie błogosławieństw nie zdaje się trochę masochistyczne? Mamy czuć się błogosławieni, gdyż płaczemy albo brakuje nam pieniędzy na życie? Rzeczywiście, błogosławieństwa byłyby absurdalne, gdyby kończyły się na tej pierwszej części; natomiast prawdziwa odpowiedź kryje się dopiero po tym archaicznym “albowiem”: jeśli jesteś prawdziwym uczniem Jezusa, to nawet jeśli płaczesz, jeśli jesteś głodny i ubogi, wiedz, że ostatecznie to ty zyskasz więcej od dzisiejszych milionerów. Bycie z Jezusem, “głupstwo w oczach świata”, naprawdę się opłaca! Czyż nie usłyszał tego sam św. Piotr? “Oto my opuściliśmy wszystko… co otrzymamy?”. “Stokroć więcej…”. Zatem może warto by odwrócić kolejność słów błogosławieństwa: jeśli chcesz być prawdziwym uczniem Jezusa, jeśli chcesz otrzymać od Boga wieczną nagrodę, to nie dziw się, jeśli będą czekać cię różne “wypadki po drodze”: prześladowania, niedostatek, łzy… dokładnie to samo, co spotykało twojego Mistrza (niektórzy mówią wręcz, że błogosławieństwa to swoisty portret Jezusa – udręczonego, ale też miłosiernego, o czystym sercu…). Nawiasem mówiąc, tak często słyszymy dziś argument, że uczciwość się nie opłaca…
Zacznijmy może od bohaterów pierwszego błogosławieństwa. W Ewangelii według św. Mateusza są to “ubodzy w duchu”. Skąd ta różnica? I jeszcze ważniejsze pytanie: co naprawdę powiedział Pan Jezus?
Dzisiejsi komentatorzy przypuszczają, że wersją autentyczną jest ta krótsza, zapisana przez św. Łukasza, ale to bynajmniej nie oznacza, że św. Mateusz zniekształcił słowa Mistrza czy złagodził Jego wymagania. Dlaczego więc dodał te słowa “w duchu”, tak niejasne dla współczesnego czytelnika? (Osobiście słyszałam, jak ktoś zinterpretował “ubodzy w duchu” jako “intelektualne miernoty”!). Autor Ewangelii chciał podkreślić, że nie każdy ubogi pod względem stanu posiadania jest takim ubogim, o jakim myślał Jezus. Można być nędzarzem, a nie mieć nic wspólnego z Ewangelią; można też mieć całkiem spory majątek i mieścić się w kategorii “ubogich w duchu”.
Problem jest rzeczywiście złożony, zwłaszcza jeśli przypomnimy sobie niektóre teksty Starego Testamentu, choćby pewne Psalmy, które ukazują dobrobyt i bogactwo jako dowód Bożego błogosławieństwa za pobożne życie: “dobrobyt i bogactwo będą w jego domu” (Ps 112,3). Z drugiej strony jednak już autorzy ksiąg Starego Testamentu dostrzegają, że bogactwo może stać się pułapką dla człowieka, dającą mu złudne poczucie samowystarczalności, stąd w Księdze Przysłów znajdujemy takie pragnienie “złotego środka”: “Nie dawaj mi bogactwa ni nędzy, żyw mnie chlebem niezbędnym, bym syty nie stał się niewiernym, nie rzekł: Któż jest Pan? lub z biedy nie począł kraść i imię mego Boga znieważać” (Prz 30,8n). U proroków czytamy ostre oskarżenia pod adresem bogatych, którzy uciskają ubogich; co więcej, dostrzega się, że ubodzy bardziej spontanicznie wchodzą w relację z Bogiem: Bóg jest jedynym ich obrońcą wobec przekupnych sędziów, ponadto przez brak środków materialnych ciągle odczuwają swą zależność od Bożej szczodrości. Tak kształtuje się sławetne pojęcie ubodzy Pana (anawim Jahwe) – to ludzie świadomi swej słabości i bezradności, pokładający całą ufność w Panu. O takich pisał prorok Sofoniasz: “I zostawię pośród ciebie lud pokorny i biedny, a szukać będą schronienia w imieniu Pana” (So 3,12). Zatem o przynależności do “ubogich Pana” decyduje przede wszystkim postawa wewnętrzna: pokora wobec Boga, ale także – co nie wynikało jeszcze wyraźnie z cytowanych tekstów – wolność od przywiązania do posiadanych dóbr, a w konsekwencji dzielenie się z potrzebującymi. Świadomość zależności od Boga, który troszczy się o wszystkich, rodzi przekonanie, że wszystko, co mamy, jest darem służącym pomnażaniu dobra. To dlatego św. Mateusz dodał te słowa “w duchu”. Tu chodzi nie tyle o to, ile się ma, ale raczej o to, jak się ma (lub nie ma). Myślę, że omawiany problem dobrze ilustrują dwa przykłady podane przez pewnego autora: znał on kobietę, która odziedziczyła wielki majątek, ale sama żyła bardzo skromnie, hojnie pomagając potrzebującym; znał też żebraka, który kiedyś w jadłodajni dla ubogich chwalił się ostentacyjnie przed kolegami swoją nową zdobyczą: aluminiową łyżką. To prawda, że łatwiej żyć duchem ewangelicznego ubóstwa tym, którzy realizują je także na płaszczyźnie materialnej, ale w tej kwestii każdy musi odczytać swoje osobiste powołanie (ojciec rodziny nie może żyć ubóstwem w taki sam sposób, jak zakonnik).
Jednakże gdy mówimy o ubóstwie w świetle wszystkich błogosławieństw, musimy uczynić jeszcze jeden wielki krok naprzód. Błogosławieństwa stanowią część tej wielkiej mowy Jezusa (w Ewangelii wg św. Mateusza noszącej nazwę Kazanie na Górze), która bywa nazywana Konstytucją Królestwa Bożego, gdyż wyznacza główne zasady etyczne, którymi winni kierować się uczniowie Jezusa. Dlatego słowa, którymi Łukasz zaczyna tę mowę – Jezus “podniósł oczy na swoich uczniów i mówił: “Błogosławieni [jesteście] ubodzy ” – można by zinterpretować następująco: “Jeśli chcecie być Moimi uczniami, nie dziwcie się, jeśli nie dorobicie się majątku; co więcej, nie dziwcie się, jeśli prześladowcy, którzy Mnie nienawidzą, pozbawią was tego, co dotąd posiadaliście. Nie martwcie się, bo to wam się opłaci! W oczach świata będziecie nikim, ale naprawdę jesteście dziećmi Stwórcy Wszechświata i uczestnikami Jego królestwa. Dlatego cieszcie się, błogosławieni!”.
Kolejne trudne słowo: “błogosławieni”. Słowo to niemal zniknęło ze współczesnego słownictwa, a jeśli już się pojawia, to kojarzy się z procesem beatyfikacyjnym i aureolą nad głową dostojnej postaci. Ale Pan Jezus niekoniecznie obiecuje ubogim uroczystą beatyfikację, chwałę ołtarzy. W greckim tekście ewangelicznych błogosławieństw występuje słowo makarioi, które można by też przetłumaczyć jako “szczęśliwi”. Wspomniałam przed chwilą o powodach tego szczęścia. Nie mają one nic wspólnego z masochistycznym myśleniem: “skoro jest źle, to znaczy, że jest dobrze, a jak będzie gorzej, to będzie jeszcze lepiej”. Nie, Jezus wie doskonale, że braki materialne są bardzo uciążliwe i same w sobie nie są bynajmniej powodem do radości. Ale On chce nas uczyć nowego wartościowania, nowej mentalności; uczy nas spojrzenia sięgającego dalej niż “tu i teraz”… bo czymże jest wiara, jeśli nie właśnie (a przynajmniej także) tą umiejętnością oczekiwania? “Jeżeli tylko w tym życiu w Chrystusie nadzieję pokładamy, jesteśmy bardziej od wszystkich ludzi godni politowania” (1 Kor 15,19).
Całe Kazanie na Górze jest wielką nauką postawy dziecka Niebieskiego Ojca: skoro masz takiego Ojca, to czym się zamartwiasz, nawet jeśli tutaj, na ziemi, nie wszystko idzie zgodnie z oczekiwaniami? Ojciec wie, Ojciec widzi i nawet jeśli ludzie nie docenią twoich wysiłków (prawdopodobnie nie docenią!), On o nich nie zapomni.
Dlatego A. Cencini zwraca uwagę na częsty problem związany z rozumieniem błogosławieństw. Chrześcijanin to nie jest ktoś, kto myśli: “Skoro Jezus wymaga, żebym był cichy, miłosierny, ubogi, to zacisnę zęby i będę takim”. Nie, to jeszcze nie jest chrześcijaństwo! Chrześcijanin to ktoś, kto czuje się szczęśliwy – błogosławiony – także wtedy, gdy odczuwa brak, gdy jest prześladowany… bo wie, że wtedy jest bardziej podobny do Mistrza (a jeśli komuś to nie wystarcza, dodajmy przytoczony już argument: “to się opłaca!”).
I wreszcie ostatnie dziwne słowo: “królestwo”. Nie kojarzy się nam zbyt sympatycznie: my, przyzwyczajeni do ustroju demokratycznego (a na dodatek mający za sobą dziesięciolecia “demokracji ludowej”), wyobrażamy sobie królestwo mniej więcej tak: ktoś jeden pławi się w luksusie i rządzi, a reszta musi go słuchać i za niego płacić.
W przypadku Boga ten ostatni problem na pewno nie istnieje: to nie my płacimy Jego rachunki, ale to On wciąż spłaca nasze (zapłacił nawet Krwią swojego Syna!). Nie istnieje też problem ucisku, wręcz przeciwnie: “Wiecie, że władcy narodów uciskają je […]. Nie tak będzie u was […]. Kto chciałby być pierwszy między wami, niech będzie niewolnikiem waszym, tak jak Syn Człowieczy, który nie przyszedł, aby Mu służono, lecz aby służyć i dać swoje życie na okup za wielu” (por Mt 20,25-28).
Pan Jezus mówi o królestwie, używa obrazu “monarchicznego” po prostu dlatego, że w tamtych czasach nikt nie wyobrażał sobie innego modelu społecznego. Zresztą czyż model demokratyczny lepiej wyrażałby naszą relację do Boga? Przecież nie wybraliśmy Go w tajnym głosowaniu na określoną kadencję, nie będziemy urządzać strajków czy demonstracji, jeśli znudzi się nam (???) Jego władza.
Trzeba też wyjaśnić inne nieporozumienie: Jezus mówi o królestwie niebieskim, ale to wcale nie znaczy, że ma na myśli jedynie przyszłą rzeczywistość, jaka czeka nas po śmierci. Nawiasem mówiąc, św. Marek w swojej Ewangelii nazywa je “królestwem Bożym”, natomiast św. Mateusz, piszący przede wszystkim do wiernych pochodzących z judaizmu, woli nie wymawiać imienia Bożego i używa formy zastępczej. Jest to królestwo niebieskie, ale istnieje ono nie tylko w niebie: “Królestwo jest pośród was…”. Bo inaczej jaki sens miałaby prośba: “Przyjdź królestwo Twoje”, gdybyśmy to my mieli kiedyś trafić do królestwa? Królestwo to panowanie Boga – jak wiemy, panowanie wyrażające się w miłości i służbie – które już realizuje się w pełni w rzeczywistości niebiańskiej, ale pragnie też objąć naszą ziemską rzeczywistość. Dlatego każde dobro, każde dzieło miłości i służby jest jakby kolejnym “przyczółkiem” królestwa na ziemi. Po to Jezus założył Kościół, abyśmy w nim mieli jak najlepsze warunki do budowania królestwa.
Ale może nam, dzisiaj, bardziej odpowiadałby inny obraz, również biblijny: obraz domu, w którym jest kochany i szanowany Ojciec, w którym dzieci czują się dobrze i robią wszystko, co w ich mocy, dla dobra tej wspaniałej rodziny, nawet jeśli wymaga to wielu wyrzeczeń i bólu.
Zastanawiam się, jak Jezus wypowiedziałby to błogosławieństwo, gdyby mówił do dzisiejszych ludzi. Może brzmiałoby ono mniej więcej tak: “Będziecie szczęśliwi, jeśli wasze serca nie będą przywiązane do doczesnych dóbr, ale do waszego Ojca – Boga: wtedy będziecie umieli Go pokochać, naprawdę będziecie czuć się Jego dziećmi i będzie wam dobrze przy Nim, w Jego domu, który Ja niegdyś nazwałem królestwem”.
Głos Karmelu, 1/2010