Wywiad z s. Zygmuntą Kaszubą KDzJ
S. Zygmunta Kaszuba, karmelitanka Dzieciatka Jezus (KDzJ), wieloletnia misjonarka w Burundi i Rwandzie, wspomina czas przygotowań do wyjazdu na misje oraz pierwsze trudne lata misjonarskiego życia. Rozmowa odbyła się 12 września 2023 r. w klasztorze karmelitanek Dzieciątka Jezus w Łodzi przy ul. Złocieniowej. Wywiad przeprowadził o. Jan Krawczyk OCD.
O. Jan Krawczyk OCD: Jak pojawiła się idea samodzielnej misji karmelitanek Dzieciątka Jezus w Burundi, skoro o. Anzelm Gądek z całym przekonaniem pragnął posłać siostry na Wschód1 do ZSRR? Kiedy dokonał się ten zwrot na kierunek afrykański? Jak to się stało i jaki wpływ miało na późniejszy rozwój tej idei misyjnej wśród sióstr karmelitanek Dzieciątka Jezus?
S. Zygmunta Kaszuba KDzJ: Sługa Boży o. Anzelm Gądek, nasz założyciel, pragnął abyśmy poszły ewangelizować tereny Związku Radzieckiego, ale granice były zamknięte. Czekałyśmy na ten odpowiedni moment.
Gdy obchodziłyśmy święto 60-lecia kapłaństwa naszego ojca założyciela, cieszyłyśmy się bardzo. Po Mszy św. wszyscy przeszli na aulę, gdzie mamy scenę teatralną. Ja byłam wtedy nowicjuszką i s. Wincencja przygotowała z nami występ teatralny o misjach. Ja byłam misjonarką, a siostry nowicjuszki były wysmarowane czekoladą i grałyśmy tak, jakby to było na jawie. Podobno wszystkim podobało się to przedstawienie. Ogromne brawa, żeby powtórzyć jeszcze jakąś scenę. A ja naprawdę z natchnienia Ducha Świętego, bo sobie wcześniej tego nie przygotowałam, zeskoczyłam ze sceny do pierwszego rzędu, gdzie siedział ojciec założyciel, uklękłam przed nim i błagałam: «Ojcze, nie możemy jechać do Rosji, to wyślij nas do Afryki». Zauważyłam takie skupienie, takie zatrwożenie na twarzy ojca założyciela. Mocno się zamyślił. Po chwili sięgnął do kieszeni, wyjął niewielką plastikową figurkę Matki Bożej Niepokalanej, podał mi ją i powiedział: «Dziecko, módl się. Jak się Matce Bożej spodoba, to ją na ziemi afrykańskiej postawisz». Ja sobie bardzo zapamiętałam te słowa, bardzo wzięłam do serca i, jak umiałam, modliłam się w tej intencji. Modliłam się o to sama i ciągle wszystkich o to prosiłam. Robiłam to tak często, że nawet dano mi przydomek „Szalona dla misji”. Gdy byłam na KUL-u, to także innych i siostry w Lublinie prosiłam o modlitwę i nigdy nie opuściłam żadnego spotkania z misjonarzami, jeśli nadarzyła się taka możliwość. W Lublinie na studiowałam na dwóch wydziałach jednocześnie: psychologię kliniczną i teologię. Ponieważ na psychologii była ograniczona ilość miejsc, dopiero na drugim roku można było się przenieść, tak że miałyśmy po szesnaście egzaminów w sesji. I tak po latach, z trudem, przyszedł moment, że Pan Bóg zrealizował ten plan i na terenie Burundi stanęła duża figura Matki Bożej. Stoi na placu szpitalnym. A moją małą figurkę, z którą nie rozstawałam się nigdy podczas mojej praktyki, zabrano do biura jako relikwie ojca założyciela. Wytarła się już tak mocno, że Matce Bożej ledwie widać nos. To była taka moja figurka – nie amulet, tylko pomoc w ćwiczeniu się w obecności Bożej.
JK: Idea samodzielnej misji zagranicznej dojrzewała w prowincji polskiej powoli i znalazła swoje ucieleśnienie na kapitule prowincjalnej w 1969 r. W jaki sposób siostry karmelitanki Dzieciątka Jezus włączyły się w przygotowania do wyjazdu na misje do Burundi ojców karmelitów bosych, który miał miejsce dwa lata później?
ZK: Otóż, kiedy ojcowie postanowili pomyślnie odpowiedzieć na prośbę ks. bpa Józefa Martina, Belga, który przyleciał do Polski, żeby szukać misjonarzy; kiedy wyrazili zgodę, że pojadą do Afryki, było porozumienie z naszą matką generalną, m. Cecylią i prośba, żeby pojechały także siostry2. Naszym wielkim pragnieniem było wyjechać do Afryki. Miałyśmy także modlitewne przyzwolenie o. Anzelma Gądka, bo mówił specjalnie do mnie, dając mi figurkę Niepokalanej: «Dziecko, módl się. Jak się spodoba Matce Bożej, to ją na ziemi afrykańskiej postawisz». Przez kilka lat gorliwie się o tę łaskę modliłyśmy.
Akurat zbiegło się to z jubileuszem 50-lecia naszego Zgromadzenia. Studiowałam wówczas na KUL-u w Lublinie. O. Honorat Gil przyjechał do nas, bo bp Józef Martin chciał zobaczyć tę siostrę karmelitankę „szaloną dla misji” – taki przydomek mi dano. Biskup zagadał coś do mnie po francusku, a ja nic, bo lektoraty miałam z angielskiego i niemieckiego. Potem jedna znająca język siostra, która mi asystowała, przetłumaczyła, że biskup powiedział: „Dziecko, gdzie tam na misje, ty musisz jeszcze dojrzeć” – bo ja nie umiałam nic mu odpowiedzieć. Po wyjeździe biskupa, natychmiast po zaliczeniu lektoratów, przerzuciłam się na język francuski i zaczęłam się pilnie uczyć. Kiedy zapadła decyzja, że możemy wyjechać, m. Cecylia, napisała list okólny do Zgromadzenia, że szuka kandydatek, które chciałyby jechać. Podobno zgłosiły się pięćdziesiąt cztery siostry, a było nas w Zgromadzeniu już około trzystu. Z łaski Bożej wybór padł na mnie. Wybrano s. Juliannę Jurasz i mnie, s. Zygmuntę Kaszuba. Najpierw wysłano nas do Francji na dokładniejszą naukę języka francuskiego, przygarnęły nas tam siostry saletynki.
JK: Właśnie, dlaczego saletynki?
ZK: Ich przełożoną generalną była Polka, która wstąpiła do Zgromadzenia jako młoda dziewczyna, przez pośrednictwo ojców saletynów, którzy pracowali już w Polsce. W tym czasie pełniła funkcję przełożonej generalnej, a była też rodzoną siostrą s. Julianny. One nas przygarnęły, my pomagałyśmy im i z pewną francuską siostrą urszulanką pilnie uczyłyśmy się języka francuskiego. Kiedy siostry uznały, że już na tyle opanowałam język francuski, że mogę rozpocząć bliższe przygotowania i różne staże oraz praktyki w szpitalach francuskich, poszłam najpierw na krótki, kilkutygodniowy kurs dla misjonarzy, a potem dostałam się na akademię medyczną na wydział medycyny tropikalnej. No i o dziwo, kiedy już miałam indeks, legitymację studenta, na pierwszym wykładzie z anatomii znów wszystko było niezrozumiałe, obce i nieznane. Bo chociaż umiesz się porozumieć językiem potocznym, nie znając technicznych terminów medycznych, nic nie zrozumiesz. Byłam zaopatrzona w dyktafon, żeby sobie wszystko później tłumaczyć, ale na dwie godziny wykładów zrozumiałam zaledwie kilka wyrazów, ponieważ wykładowca mówił jednym ciągiem. Bardzo się martwiłam, że nie dam rady; że wyrzucą mnie, bo nie znam języka. Na modlitwie przyszła mi myśl, żeby kupić duży zeszyt, podzielić kartkę wzdłuż i na jednej stronie odpisywałam notatki od francuskich studentów, a na drugiej, dzięki słownikom i książkom medycznym, tłumaczyłam tekst. Na końcu pisałam sobie taki krótki tekst, którego uczyłam się na pamięć. Na takiej walce minęły trzy tygodnie i każdego dnia nie szłam spać, dopóki nie odpisałam i nie przetłumaczyłam wykładów. Zdarzało mi się tak pracować do drugiej, trzeciej w nocy. Kiedy po trzech tygodniach zobaczyłam, że znam już jedną trzecią tekstu, tańczyłam sama twista wkoło stołu – to była trzecia nad ranem. Pan Bóg tak mi pomógł, że przy egzaminie to ja miałam więcej punktów, niż ci, którzy pożyczali mi notatki, bo oni myśleli, że nauczą się tuż przed egzaminem. Ja natomiast uczyłam się bardzo systematycznie i dzięki temu zdałam wzorowo.
JK: Ile lat studiowała Siostra medycynę tropikalną?
ZK: Przeszło dwa lata, bo kończyłam tylko wydział medycyny tropikalnej. Podarowali mi fizykę i chemię, żeby być przygotowaną. Dostałam odpowiednie dokumenty.
JK:Do czego upoważniały te dokumenty?
ZK: Dyplom upoważniał mnie do leczenia ludzi w Burundi. Nie mam tego przywileju w Polsce. Potem musiałam jeszcze odbyć praktykę w Burundi, w szpitalu państwowym. Byłam także na praktyce na położnictwie u sióstr.
JK: Czy ten dyplom dawał Siostrze prawo do zakładania szpitala, albo ośrodka zdrowia?
ZK: Tak, dawał prawo zakładania ośrodków zdrowia i kierowania szpitalem. Teraz mamy już lekarzy Afrykańczyków, tak że w ostatnich czterech latach mogą się zająć dziećmi.
JK: W czasie pobytu we Francji miał Siostra szanse kontynuować studia medyczne, dokończyć pięcioletnie studium medycyny i otrzymać dyplom lekarza. Co wpłynęło na zaniechanie takiego toku studiów?
ZK: Byłam przyjęta na pełne studia medycyny, jednak zaakceptowano mnie potem jedynie na wydziale medycyny tropikalnej. Matka generalna sióstr saletynek, Marta, kończyła już swoją kadencję i bała się angażować zgromadzenie w utrzymanie mnie, bo z tym łączyły się wydatki, chociaż pracowałam i brałam dyżury w Kinice Chorób Tropikalnych w sobotę i niedzielę. Do tego czasu siostry nie miały ze mną kłopotu, ponieważ samodzielnie utrzymywałam się w Lyonie i miałam jeszcze stypendium. One odpisały matce generalnej, że boją się, że będą obciążone jakimiś kosztami, a m. Marta nie mogła tego podjąć, wiedząc, że kończy swoją kadencję jako Polka. Po otrzymaniu przeze mnie zezwolenia na leczenie, matka generalna nie zgodziła się na studia dzienne i poleciła, żebym pojechała już do Afryki3.
JK: Matka generalna karmelitanek Dzieciatka Jezus, Cecylia, po wysłaniu Was do Francji posłała następnie dwie inne siostry na kurs francuskiego. Chciała, byście razem, w czwórkę wyjechały do Burundi. Stało się jednak inaczej. Wyjechałyście do Burundi w grudniu 1973 r. S. Julianna oraz Siostra, jako przełożona. Czy chciałyście na nie zaczekać?
ZK: Nie byłyśmy o tej decyzji poinformowane. Wiedziałyśmy, że dołączą się do nas jeszcze dwie następne siostry, s. Zenobia i s. Bogumiła, ale nie wiedziałyśmy kiedy. O tej decyzji nie wiedziałam. W tamtym czasie pracowałam w klinice i pomimo, że miałam już dokumenty, które dawały mi zezwolenie na leczenie, nadal korzystałam z wykładów w Akademii Medycznej. W międzyczasie okazało się, że papież Paweł VI posyła misjonarzy do szpitala w Burundi, w Kirembie, który ufundowała diecezja, z której pochodził (Brescia). Posłał tam kapłana i zespół włoskich pracowników oraz pokrył koszty transportu. O. Michał Machejek, który o tym wiedział, załatwił wszystko i przyspieszył nasz wyjazd, stosownie do daty biletów tych Włochów. Wraz z s. Julianną wylądowały jako pierwsze, a następne siostry doleciały do nas około trzech, czterech miesięcy później4.
JK: Jaki był Siostry udział w przygotowaniach wyjazdu sióstr na misje? Jak wyglądała pomoc sióstr w tych przygotowaniach?
ZK: Był udział modlitewny. Nie wiem, co działo się potem w Polsce, ponieważ byłyśmy z s. Julianną we Francji. Ale wiem, że była lista sióstr do animacji [misyjnej] w Polsce. Była przygotowana lista, co możemy wziąć do Afryki, były zbite z desek skrzynie, skute prętami żelaznymi oraz skrzynie z naszą wyprawą misyjną do Burundi – tj. łóżka, wyposażenie dom. Musiałyśmy pisać, ile łyżek, prześcieradeł, ściereczek, talerzy potrzebujemy. Było sześć, albo dziewięć skrzyń, które okrętem dotarły do Burundi. I to była nasza wyprawa, z tym co otrzymałyśmy, z czym zamieszkałyśmy i żyłyśmy przez te wszystkie lata.
JK: Zamieszkałyście w Mpinga, a potem w Musongati?
ZK: Najpierw zamieszkałyśmy w Mpinga. Zostałyśmy przygarnięte przez ojców karmelitów w parafii, którą oni otrzymali od ojców białych. Kościół w Burundi był wtedy młody i nadal jest młody. Ojcowie biali dotarli do Burundi zaledwie sto dwadzieścia trzy lata temu. Burundyjczycy nie znali Ewangelii o Jezusie Chrystusie. Żyli według ich tradycyjnych wierzeń. Pierwszych misjonarzy, którzy tam przybyli, zamordowali, bo myśleli, że są handlarzami niewolników. Ludzie byli porywani i sprzedawani w niewolę. Ojcowie biali noszą długie, białe habity, więc wzięto ich za muzułmanów. Ojcowie po kilku latach wykupili grupę porwanych dzieci. Dzięki tym dzieciom poznali język i przybyli do Burundi z drugiej strony kraju, w bardzo górzystej części. Do tej pory stoi postawiony przez nich drewniany krzyż i pierwsza parafia. Afrykańczycy robili różne zasadzki: rzucali na ich domy palące się głownie, ale dom się nie palił. Doszli stąd do wniosku, że może są to aniołowie ich bóstwa, które pokazuje swoją moc w rwących potokach, niekształtnych drzewach i głazach, więc jeśli będą z aniołami tego bóstwa walczyć, bóstwo będzie się na nich mściło. No i tak ojcowie zostali zaakceptowani. Kościół w Burundi się rozwija, chociaż wciskają się tam różne sekty, muzułmanie czy protestanci. Kościół katolicki jest jednak najsilniejszy.
JK: Po krótkim pobycie u ojców w Mpinga rozpoczęłyście kurs języka kirundi w centrum ojców białych w Muyange. Kto go prowadził?
ZK: Był to ojciec biały, bodajże Nijs5 – lingwista. Posługiwał się siedmioma językami. On uczył misjonarzy języka kirundi. Podczas trzymiesięcznego kursu zapoznał nas z podstawami gramatyki. Przed przyjazdem ojców białych w Burundi nie było języka pisanego. Burundczycy mają wspaniałą pamięć i wszystko było przekazywane z pokolenia na pokolenie ustnie. Ojcowie biali na podstawie dźwięków opracowali pierwsze słowniki, z których jeden jest używany do dziś. Ojcowie opisują, w jakich okolicznościach słyszą dany dźwięk i tłumaczą po francusku, co ten dźwięk oznacza. Opracowali gramatykę alfabet, jest taki sam, jak u nas. Język jest dość trudny, ale możliwy do opanowania i posługujemy się nim bez problemu.
JK: Współpraca z p. dr Wandą Błeńską trwała wiele lat. Odwiedzała Siostra w Ugandzie jej ośrodek, a dr Błeńska składała rewizyty w Musongati. Jak zaczęła się ta współpraca i na czym polegała?
ZK: Celem mojego posługiwania w Burundi miało być założenie leprozorium dla trędowatych, bo były tam całe wioski trędowatych opuszczone przez protestantów. Doktor Błeńska, nie wiem jaką drogą, dowiedziała się o nas i przybyła do Burundi razem ze swoją przyjaciółką, panią Janiną6. Kiedy zobaczyły, w jakich warunkach mieszkamy, a zarówno ojcowie, jak i my, mieszkaliśmy po afrykańsku. Zdawało się nam, że jeśli będziemy żyć jak tamtejsi ludzie, nasze przekazywanie Słowa Bożego, głoszenie Ewangelii, będzie skuteczniejsze. Kiedy Pani doktor zobaczyła, a miała już doświadczenie czterdziestu pięciu lat pracy na misjach, bardzo ostro nas zganiła. Służebnica Boża, będzie wyniesiona na ołtarze. Powiedziała dosłownie tak: „Wy musicie się wyspać tam, gdzie pchły nie gryzą, bo pchły są w Afryce nieustannym towarzyszem ludzi. Wy musicie zjeść to jedzenie które tu jest, bo przecież nie ma tu żadnych delikatesów, ale po waszemu przygotowane, bo jeśli mnie nie posłuchacie i będziecie robić tak jak teraz, to w niedługim czasie wrócicie do kraju chorzy, sfrustrowani i nic nie będziecie mogli zrobić”. Ojcowie bardzo wzięli sobie to do serca i od razu zaczęli fabrykować pustaki na budowę naszego domku. Potem Pani doktor przyjechała do nas jeszcze raz i ustaliliśmy, że muszę się zająć nie tylko trędowatymi, bo byłam jedyną osobą, która mogła w tych okolicach leczyć. Wcześniej leczyli też afrykańscy znachorzy, czarownicy i sekciarze. Ludzie więc zaczęli mi w ogromnych ilościach znosić chorych w koszach z dwoma drągami. Czasem przemieszczali się kilkadziesiąt kilometrów, a takiemu orszakowi towarzyszyła nieraz cała wioska, ponieważ co kilka kilometrów musieli się zmieniać. Czasem szli do nas po trzydzieści czy sześćdziesiąt kilometrów. Misja to taka oaza, jakby busz na pustyni. Gdy przychodzili do nas trędowaci, którzy nie mają czucia z powodu zniszczenia nerwów przez bakterie Hansena, zostawiali po sobie krwawe ślady, nie wiedząc, że je zostawiają. Z kikutami nóg, bez stóp, ranili się. Trzeba było im zorganizować opiekę ambulatoryjną i zająć się wszystkimi chorymi. Pani doktor, abym mogła poznać tą chorobę jeszcze bliżej, nie tylko z teorii, zaprosiła mnie do siebie do Ugandy. Zabrała mnie do swojego szpitala, do leprozorium, które prowadziła już od wielu lat. Po studiach we Francji byłam ostrożna, żeby niczym się nie zarazić, żeby uważać. Kiedy przybyłam do Ugandy, zobaczyłam, że Pani doktor przytula trędowate dzieci i opatruje rany bez rękawiczek…
JK: Bez rękawiczek…?
ZK: Tak, bez rękawiczek. Kiedyś dyskretnie spytałam na boku: „A pani doktor to się tak nie boi, że się zarazi?” A ona mówi: „Siostro, jak ja bym zakładała rękawice do ich badania, do ich opatrywania, to oni by pomyśleli, że się ich brzydzę, a ja nie mogę im tego pokazać”. Bezwzględnie zakładała rękawice, kiedy musiała operować. Mówiła: „Pan Bóg czuwa nade mną, bo widzi siostra, przez te czterdzieści pięć lat nie zaraziłam się”. I dożyła wieku stu pięciu lat, już po powrocie do Polski. Jeszcze jeden epizod z doktor Błeńską: niedawno zostałam wezwana do Poznania, by zeznać o heroiczności jej cnót. A znaleźli mnie w ten sposób, że kiedy po śmierci porządkowano jej rzeczy, znaleźli jakiś list. Nie wiem, czy ja pisałam do niej, czy ona do mnie, ale było tam moje imię i nazwisko, że jestem karmelitanką. Oni mnie poszukiwali. Okazało się, że z osób, które żyły z panią doktor w jej środowisku w Afryce, zostało nas tylko dwoje. Inni już poumierali. Pod przysięgą zeznałam wszystko, co o niej wiem.
JK: Siostro, serdecznie dziękuję, na dzisiaj wystarczy.
ZK: Niech Bóg będzie uwielbiony. On jest w nas, a my jesteśmy w Nim zanurzeni i Jego Matka także. Amen.
Anzelm Gądek, założyciel zgromadzenia sióstr karmelitanek Dzieciątka Jezus, miał na myśli przede wszystkim dzieło ewangelizacji na Wschodzie, w krajach ZSRR: „Macie iść na Wschód i tam nieść Dzieciątko, bo Ono jest tam nieznane. Tam jest wasze wielkie zadanie do spełnienia… Poleciłem ojcom karmelitom uczyć się języka rosyjskiego, przydałoby się, żebyście i wy go znały. Bo jak oni pójdą, to i wy za nimi. Wtedy będziecie miały opiekę duchową”. (por. S. Imelda E. Kwiatkowska CSCIJ, Apostolstwo poza granicami; w: Dzieciatko Jezus, dziękczynienie i wierność! Sesja jubileuszowa z okazji 100-lecia zgromadzenia sióstr karmelitanek Dzieciątka Jezus, Kraków 2022, s. 133)
List o. Leonarda z 10 maja 1972 r. do Matki Cecylii Czerwińskiej, Przełożonej Generalnej Sióstr Karmelitanek Dzieciątka Jezus jest prawdziwą kopalnią wiedzy na temat przygotowania, zakładania i prowadzenia misji w Afryce. Ukazuje realizm, z jakim o. Leonard podchodzi do tych spraw. Kładzie nacisk na sprawy fachowego przygotowania sióstr, procedury załatwiania spraw urzędowych i konieczność uprzednich umów, choćby projektów. Nauczony własnym doświadczeniem, ze szczegółami wylicza rodzaje zabezpieczenia finansowego istnienia misji sióstr oraz ich pracy w Burundi. Porusza niektóre trudne kwestie mentalności i kultury afrykańskiej, a wreszcie dementuje osobiście szerzone o nim pogłoski, jakoby on sam stał na przeszkodzie przybycia sióstr do Burundi. Chcąc oszczędzić siostrom upokorzeń i trudności, żąda od nich dobrej znajomości języka francuskiego a nawet sugeruje zmianę kroju habitu, zanim przybędą do Burundi. „Odpowiadam na list Matki z dnia 27 III 1973 r. z opóźnieniem, ale nie z mojej winy. W kraju zamieszki, niepokój... teraz, gdy zaczynam pisać, panuje atmosfera napięta, szuka się winnych; wszystko na tle walki między plemionami. Wszystko to opisałem w liście do O. Bazylego [Jabłońskiego] – również o moim wypadku samochodowym, z którego wyszedłem żywy i zdrowy. Na pewno Wam go prześle. W sprawie, o którą Matce chodzi, odpowiadam:
1. Obecność Sióstr w naszej misji bardzo pożądana ze względu na potrzeby tutejsze; przeze mnie osobiście bardzo upragniona... z rozmaitych względów. Należy więc wszystko zrobić, aby ten przyjazd doszedł do skutku. 2. Odnośnie przygotowania Sióstr, należy położyć bardzo wielki nacisk na język francuski. Siostry powinny go opanować na tyle, by móc się porozumiewać z innymi. To im da możność rozpoczęcia pracy od razu, bez znajomości języka kirundi, jak to ma miejsce w wypadku Sióstr Włoszek, i zaoszczędzi im niepotrzebnych upokorzeń, jak to my doświadczaliśmy na sobie i doświadczamy jeszcze dotychczas. 3. Jest pożądane, aby Siostry pielęgniarki zrobiły we Francji lub w Belgii, w Brukseli, kurs medycyny tropikalnej; inne zaś Siostry jakieś przygotowanie do prowadzenia foyer social. Wychowanie dziewcząt bowiem jest tu niezmiernie ważne – mam na myśli to praktyczne przygotowanie do życia, itd. To są tylko wytyczne bardzo skrótowe i ogólne. Pomoc Ojcom, jak gotowanie czy prowadzenie zakrystii itd., są nieaktualne. Same Siostry, po przyjeździe tutaj, będą najmowały do tych prac, jak wszyscy inni, boyów. 4. Księdzu biskupowi Martin już wspomniałem o Waszej gotowości przyjazdu do Bururi. Odpowiedział mi tylko: „bardzo dobrze”, ale nie zainteresował się bliżej. W tej chwili jest zainteresowany pomocą misjonarską z Polski na większą skalę. Ta sprawa, jak Matka wie, jest rozpatrywana na szczeblu obu Episkopatów. W tej sprawie pojechał do Polski ks. bp Gahamanyi, wiceprzewodniczący Konferencji Episkopatu. W przyszłym roku ma być stworzona tutaj nowa diecezja - Ruyigi. Mpinga, ze swoim terytorium ma być przyłączona do niej. Raczej niepotrzebne jest pertraktowanie w tej chwili z ks. biskupem Martin. Jeszcze inna racja przemawia za zwłoką przeprowadzenia rozmowy z ks. biskupem Martin. W tej chwili odbywamy staż pracy misjonarskiej. Mpingę obejmiemy częściowo z końcem tego roku lub z początkiem przyszłego. Wówczas dopiero będzie można się rozpatrzeć i przyjazd Sióstr zaplanować, i odpowiednie kroki poczynić. Więc radzę przygotowywać się w cierpliwości. 5. Sprawa niezmiernie ważna to utrzymanie Sióstr. Z czego będą tutaj żyły? Trzeba im znaleźć taką pracę, która by coś przynajmniej dawała i taką umowę z diecezją zawrzeć, która by zapewniła Siostrom pewną stałą sumę na utrzymanie. Przyjechały tutaj ubiegłego roku zaproszone przez ks. Biskupa Siostry Marystki, Włoszki. Jedna, specjalistka od leczenia trędowatych /Amerykanka/, objeżdża misje w powiecie Rutana i leczy ich. Druga prowadzi foyer social, trzecia alfabetyzację. Za tę pracę nikt im nic nie daje. Dwie ostatnie, zawodowe pielęgniarki, które miały zarabiać na innych swoją pracą w szpitalu, obecnie odbywają kurs języka kirundi. Do pracy w szpitalu nie zostały jeszcze przyjęte. Jest to sprawa trudna. Ale ubiegłego roku, jeszcze przed ich przyjazdem do Afryki, Wikariusz Generalny Diecezji, Burundczyk, zapewniał je, że wszystko już załatwione i gotowe czeka na ich przyjazd. Tymczasem, kiedy przyjechały w grudniu ub. roku okazało się, że nic nie było załatwione i do tego czasu nie jest. Słyszy się tutaj, że Afrykańczykom nie należy wierzyć, nawet biskupom... Przełożona jest zaniepokojona, czy w końcu te dwie siostry będą przyjęte do pracy w szpitalu. Pytałem ją kiedyś, czy mają jakiś kontrakt lub przynajmniej projekt kontraktu z diecezją – jak my. Niestety nie, bo nie miał się kto tym zająć. Proszę mi wierzyć, że mimo całej życzliwości ks. Biskupa musiałem niektórym urzędnikom przypominać projekt umowy i czuję, że będę musiał to robić jeszcze nie raz, dla naszego dobra. Więc Matka widzi, jak trzeba uważać w tych sprawach, by Sióstr, które tu przyjadą nie narazić na kłopoty. Skarżyła mi się Siostra Przełożona, że diecezja nic im nie daje, że żyją z tego, co przywiozły. Oni tam ciągle myślą, że zakonnice mają swoje fundusze. 6. Jak ja sobie wyobrażam zapewnienie utrzymania Sióstr? A/ Ustalić, co Siostry będą robiły i co im ta praca przyniesie, i czy, i ile da diecezja. B/ Ustalić, czy i ile im da misja Karmelitów Bosych w Burundi, i czy to będzie tylko z tytułu „pokrewieństwa duchowego”, czy też z tytułu prac wykonywanych na misji. Kiedy wspomniałem o tym kilku Ojcom, jeden życzliwy Wam powiedział, że Siostry same się utrzymają, drugi ani nie chciał o tym słyszeć. C/ Czy i ile im będą mogły dać Siostry z Austrii? D/ Czy będą stałe zapomogi z innych krajów i jakie? Byłoby mi przykro, gdyby Czcigodna Matka dała się zasugerować naszym entuzjastom, którzy uważają, że główną przeszkodą do przyjazdu Sióstr jestem ja. Jeśliby Siostry myślały, że Ojcowie wezmą misjonarki na całkowite utrzymanie, to się mylą. Jeśli jeden czy drugi Ojciec tak sobie wyobraża, to także się myli i to bardzo grubo. Warunki miejscowe nie pozwoliłyby na to. Siostry muszą być niezależne, a Ojcowie powinni im zapewnić braterską pomoc duchową i materialną, niezależnie od wikariusza prowincjalnego i Ojców, jacy będą w danej chwili. 7. Moim zdaniem, rozpoczęcie starań o przyjazd Sióstr może być aktualne dopiero po naszej instalacji w Mpinga. Matka wie, że z końcem czerwca jest Kapituła w Prowincji. Może się zmienić prowincjał, a także i wikariusz prowincjalny, a ja powrócę do Polski, bo przecież rozpocząłem już 60-tkę. Jeśli zaś będę musiał dalej prowadzić sprawę misji, to nie zrobię nic w Waszej sprawie, zanim nie otrzymam od Was urzędowego upoważnienia na piśmie, po łacinie lub w języku francuskim, abym mógł je okazać tym, z którymi należałoby pertraktować. Tutaj trzeba by przygotować projekt umowy, przesłać Wam do przejrzenia i zatwierdzenia, i dopiero przedstawić Biskupowi do zatwierdzenia. Czas oczekiwania na wyjazd należałoby wykorzystać na intensywne przygotowania, jak już wyżej napisałem, a teraz jeszcze dodaję, że Siostry powinny zrobić prawo jazdy, a także uprościć swój habit, ze względu na tutejsze warunki pracy np. krótszy, trochę ponad kostki, węższy – mniej obszerny, odkryta szyja itd. i to przed przyjazdem tutaj. Napisałem Matce moje osobiste myśli i wrażenia czy spostrzeżenia, inni będą mieć inne i lepsze pewnie. Jeśli Matka będzie pytała o inne sprawy, napiszę chętnie, jeśli będę mógł udzielić konkretnych informacji” (por. List O. Leonarda do M. Cecylii Czerwińskiej, Przełożonej Generalnej Sióstr Karmelitanek Dzieciątka Jezus, Rutana, 10 maja 1972 r.; w: AWP OCD Poznań, Koperta – Korespondencja własna Siostry (bez sygn.)).
S. Zygmunta Kaszuba (Zofia Kaszuba), ur. 17 sierpnia 1939 r w Pierzchni (Białobrzegi), po ukończeniu matury, posiadała świadectwo ukończenia kursów katechetycznych, kursu kroju i szycia, a także dwa i pół roku studiów z psychologii na KUL-u, miała ukończoną szkołę pielęgniarską i praktykę szpitalną, ukończony w Lyonie kurs medycyny tropikalnej z praktyką w przychodni oraz ukończony kurs dla położnych (por. List s. Cecylii Czerwińskiej do o. Teofila Kapusty, o. Jana Kantego i o. Sylwana Zielińskiego, Balice 22 lutego 1973 r.; w: AGKDJ Marki, Musongati, do Rady Generalnej, odpowiedź na L. 36/73 w imieniu rady generalnej i całego zgromadzenia, s. 1)
W skład pierwszej grupy misjonarek zaliczono cztery siostry.
„Siostry te wyjeżdżały dwójkami w niedługim odstępie czasu. Dwie z nich – s. Julianna (Helena Jurasz) i s. Zygmunta Kaszuba od 1 marca 1972 r. przez półtora roku we Francji przygotowywały się do pracy misyjnej. Dwie kolejne – s. Zenobia (Cecylia Masłoń) i s. Bogumiła (Maria Jabrucka) – wyjechały na naukę języka francuskiego do Grenoble we wrześniu 1973 r.”.
„Uroczyste pożegnanie misjonarek, połączone z wręczeniem krzyży misyjnych, odbyło się 2 września 1973 r. w kościele pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Sosnowcu. Eucharystii przewodniczył bp Jan Wosiński z Płocka, przewodniczący Komisji Episkopatu Polski ds. Misji. Krzyże misyjne otrzymały wówczas s. Zenobia i s. Bogumiła, a dwie siostry, które wcześniej udały się do Francji, łączyły się z nimi duchowo. Misjonarki zabrały z sobą do Afryki wizerunek Matki Bożej Jasnogórskiej namalowany przez s. Marcelinę (Jadwigę Jachimczak) i pobłogosławiony przez prymasa kard. Stefana Wyszyńskiego oraz otrzymaną od niego paczkę obrazków Pani Jasnogórskiej. Przed udaniem się do Afryki s. Julianna i s. Zygmunta otrzymały błogosławieństwo Ojca św. Pawła VI podczas audiencji środowej w Rzymie 28 listopada 1973 r. W grudniu 1973 r. jako pierwsze stanęły na ziemi afrykańskiej, gdzie tymczasowo zatrzymały się w Mpindze na misji ojców karmelitów bosych”.
„Dwie następne karmelitanki przybyły tam w marcu 1974 r. Pierwsze miesiące wykorzystały na bezpośrednie przygotowanie do czekającej je pracy wśród ludności tubylczej. Zapoznawały się z doświadczeniami, warunkami i sposobami pracy innych misjonarzy. Podstawowym zadaniem było nabycie umiejętności posługiwania się językiem kirundi i w tym celu karmelitanki odbywały kilkumiesięczny kurs w Muyange. Poznanie sytuacji pozwoliło im na bardziej szczegółowe ukierunkowanie przyszłej działalności. Wśród najważniejszych zadań, jakie należało podjąć, były prowadzenie katechumenatu i szkoły gospodarczej oraz pomoc medyczna. Misjonarki korzystały z organizowanych kursów, uczestniczyły w różnych szkoleniach, odbywały staż katechetyczny i praktyki. Zdobywały uprawnienia i jednocześnie zabiegały o potrzebne zezwolenia miejscowych władz państwowych na prowadzenie działalności. Inicjatorka posługi medycznej s. Zygmunta postarała się o zgodę ministerstwa zdrowia na leczenie ludności i otrzymała ją 25 października 1974 r. Miesiąc później pierwsza wspólnota misjonarek zamieszkała w Musongati i od razu rozpoczęła posługę”.
(por. S. Wiktoria Szczepańczyk CSCIJ, Dzieje pracy misyjnej Zgromadzenia Sióstr Karmelitanek Dzieciątka Jezus w Afryce w latach 1973-2023, Kraków 2023, s. 39-40).
o. Alfons Nijs, ur. 6 lutego 1929 w Elterbeek, diecezja Mechelen-Bruxelles, Belgia, wstąpił do ojców białych 21 września 1950 r., święcenia kapłańskie przyjął 10 kwietnia 1955 r., studia z filologii w Luovain (1955-1957). Posłany do Burundi, Kanyinya (XI 1957-1958), wikary w Gitaramuka (IV-IX 1958), profesor w niższym seminarium w Mureke (1958-1965), seminarium średnie (moyen) w Burasira (VII 1965-1970), profesor w centrum językowym w Muyange (VII 1971-1985). Wyrzucony z Burundi w sierpniu 1985 r. Pracował w Belgii (1987-1990). Zmarł 20 stycznia 1990 r. w Gand. Po święceniach studiował filologię klasyczną w Louvain. W 1957 r. został przyjęty na wydział filozofii i literatury, jednak z powodu ciężkiej choroby nie podjął dalszych studiów. Został więc posłany do Burundi. Charakteryzował się umysłem spekulatywnym i analitycznym, nadzwyczajną pamięcią, łatwością w nauce języków. Prawdziwy poliglota. Jego współbracia darzyli go szczerym szacunkiem i miłością. Perfekcjonista, nieco nieśmiały, bardzo delikatny w traktowaniu innych. Szybko się męczył, potrzebował często chwil odpoczynku i rekreacji, miał częste nawroty bólu głowy i zapalenia płuc. Po swoim przybiciu do Burundi w listopadzie 1957 r. pracował w Kanyinya. Pomimo częstych epizodów chorobowych czynił szybkie postępy w nauce kirundi. Po krótki pobycie w Gitaramuka jako wikary, rozpoczął swoją karierę jako profesor w niższym seminarium w Mureke. Powierzono mu nauczanie języka łacińskiego, greckiego, angielskiego i holenderskiego. Od lipca 1965 r. do 1975 r. wykładał w seminarium średnie (moyen) w Burasira. Po rocznym odpoczynku w 1971, rozpoczął w lipcu 1971 r. nauczanie w Muyange jako profesor kirundi w centrum językowym ojców białych. Corocznie przygotowywał na dwóch kursach kilkuset misjonarzy. Dobry pedagog, stosował osobiście wypracowaną metodę nauczania kirundi. Szczególnie interesował się językami ojczystymi swoich studentów, aby mogli lepiej i łatwiej uchwycić język kirundi. Uczył się także języka rosyjskiego i polskiego. O. Nijs był człowiekiem głębokim duchowo, wrażliwym, uważnym obserwatorem, życzliwym i kulturalnym. Szanował bardzo różnorodność i cechy szczególne języków, a znał ich ponad piętnaście. Uczył się mówić i słuchać wszystkich którzy przybywali do Muyange. Pod jego wpływem centrum językowe stało się małym centrum edytorskim i wydawniczym. Dzięki tym, których uformował, o. Nijs tłumaczył i wydawał wartościowe książki. Pewnego dnia wydobył także osobiście napisany manuskrypt. Była to książka kucharska w kirundi. O. Nijs bardzo cierpiał z powodu sytuacji politycznej w Burundi za panowania Mocombero i Bagazy. Pobyt w kraju wiele go kosztował. Zmienił się zupełnie klimat. Coraz bardziej panowała przemoc i skrytobójcze działania rządu. W 1980 r. przypadkiem natknął się na leżące we krwi zwłoki swojego współbrata Aniceta. Było to tak wstrząsające przeżycie, że naznaczyło go na całe jego życie. Pozostał jednak w Muyange do końca sierpnia 1985 r. Opuścił Burundi, wyrzucony z kraju tak jak i wielu jego współbraci. Powrócił do Burundi zmęczony do granic i w depresji. Leczył się w instytucie specjalistycznym w Brukseli. Po leczeniu zmieniał klasztory dwukrotnie. Stan się nie polepszał. W styczniu 1987 r. podjął leczenie w instytucie w św. Camillus niedaleko Gand. Z powodu choroby psychicznej zaprzestał wszelkiej aktywności. Spędził większość czasu w świecie nierealnym. Jego kalwaria trwała aż do śmierci 20 stycznia 1990 r. (por. Missionnaires d’Afrique (Peres Blancs) en mission au Burundi, T I (1868-2015), Bruxelles 2018, s. 45-47).
P. dr Wanda Błeńska odwiedziła misje karmelitów bosych i karmelitanek Dzieciątka Jezus w okresie Bożego Narodzenia 1974 r. Interesowała się osobiście ich pracą w Musongati. W grudniu 1974 r. spędziła „cały miesiąc w Burundi i była ogromnie zainteresowana planem pracy sióstr w Musongati a zwłaszcza zorganizowaniem walki z trądem. S. Zygmunta Kaszuba udała się do Ugandy z rewizytą u p. dr Wandy Błeńskiej w okresie Wielkanocy 1975 r (por. Chroniques, Kronika delegatury Burundi – Rwanda z lat 1970-2016; w: AKP OCD AMBR 7/9 s. 144). Odwiedziła ośrodek zdrowia w Bulubie prowadzony przez Wandę Błeńską i spędziła w nim miesiąc na przełomie marca i kwietnia 1975 r. Wyjechała z Buluby 28 kwietnia 1975 r. Dr Wanda Błeńska „odwoziła ją z powrotem na lotnisko z żalem, bo ją tutaj wszyscy ogromnie polubili” Dzięki jej doświadczeniu w tym względzie, powrócił projekt posłania s. Zygmunty na studia medyczne dla dobra misji. P. dr Wanda Błeńska proponowała siostrom rozpoczęcie walki z trądem od rzeczy najważniejszej, a mianowicie od „zorganizowania szkolenia-nauczania dla personelu pomocniczego. Tych, którzy będą rozdawać leki, opatrywać chorych trędowatych itd. Trądu nie opanują, jeżeli nie zorganizują szkolenia na najwyższym szczeblu tj. miejscowych lekarzy, felczerów, pielęgniarek. Trudno to będzie przeprowadzić siostrze, która nie ma dyplomu lekarskiego”. W kontekście, przyszłej programowej pracy misyjnej p. dr Wanda Błeńska sugerowała przełożonej generalnej: „Myślę, że gdyby siostra Zygmunta mogła ukończyć medycynę to byłoby to z ogromnym pożytkiem dla misji a zwłaszcza dla pracy dla trędowatych. Na razie jeszcze nic nie jest tak rozwinięte, żeby i inne siostry pielęgniarki nie mogły jej zastąpić. Buluba jest prowadzone przez siostry Franciszkanki i one również mają w Ugandzie trzy swoje lekarki, czwartą w Etiopii. Tak ogromnie trudno jest dostać miejsce na Wydziale lekarskim Uniwersytetu Europejskiego. Jeżeli Siostra Zygmunta ma obiecane miejsce i zaliczone niektóre egzaminy, to chyba byłoby wielką szkodą nie wykorzystać tego. Siostry i Ojcowie mogą rozbudować szpital i ośrodek leczenia trądu a rząd miejscowy przyśle felczera (bo lekarzy mają b. mało), który będzie miał kierować i wszystko może się rozlecieć. Jeżeli misja ma swojego lekarza, mogą rozwinąć placówkę, szkolenie w szpitalach, w szkołach pielęgniarskich oraz na Uniwersytecie, bo siostra ma specjalizację z Lyonu taką, jakiej nie ma żaden lekarz w Burundi” (por. List p. dr Wandy Błeńskiej do s. Cecylii Czerwińskiej, Buluba-Uganda, East Africa 27 kwietnia 1975 r.; w: AGKDJ Marki, Musongati, do Rady Generalnej, L. 53/75. s. 1-2). S. Cecylia Czerwińska w liście z 12 maja 1975 r. uznała potrzebę dalszego kształcenia medycznego s. Zygmunty a „odroczenie tych planów do roku 1976 uzasadniała tym, że „obecnie nie ma w Burundi żadnej naszej siostry pielęgniarki a pielęgniarka dyplomowana s. Lucyna, która będzie mogła zastąpić do pewnego stopnia s. Zygmuntę jest w tej chwili w Antwerpii (Belgia), gdzie prócz nauki języka francuskiego będzie w jesieni studiować kurs chorób tropikalnych, respektowany przez władze w Burundi”. Po przyjeździe w lutym 1976 r do Burundi musiała również ukończyć kurs języka kirundi, „który pozwoliłby jej porozumieć się z tubylczą ludnością. Oto są powody, które zmuszają nas do odroczenia w/w decyzji” (por. List s. Cecylii Czerwińskiej do p. dr Wandy Błeńskiej, Balice 12 maja 1975 r.; List p. dr Wandy Błeńskiej do s. Cecylii Czerwieńskiej, Buluba-Uganda, East Africa 27 kwietnia 1975 r.; w: AGKDJ Marki, Musongati, do Rady Generalnej, L. 53/75. s. 1)