Nie cienka zasłona, lecz bardzo gruby mur zakrywa Boga przede mną. Bardzo trudne jest to przeżycie, zwłaszcza po tym, gdy Go odczuwałam tak blisko. Ale jestem gotowa trwać w tym stanie ducha tak długo, jak długo memu Umiłowanemu spodoba się w nim mnie zostawić. Pomimo wszystko wiara mi mówi, że On jest obecny. Po co mi słodycze i pociechy? Przecież one nie są Bogiem!… A Jego tylko szukamy.
Wiara mówi mi, że On jest. Dojrzała wiara wbrew nadziei wierzy, że Bóg nas nigdy nie opuszcza, że zależy Mu na nas. Czy cierpienie, które każdego w takiej, czy innej formie nawiedza, jest dowodem nieistnienia Boga, że nas opuścił, że w tym wydarzeniu nie jest obecny, a w takim razie może nie jest On miłością? Twierdząca odpowiedź na te pytania byłaby bardzo ryzykowna, sprowadziłaby nieogarnionego Boga do naszego poziomu. Byłaby po prostu błędna. Opuszczenia przez Boga doświadczał Jezus na krzyżu, ale czy rzeczywiście Bóg opuścił Swojego Syna? Jezus przyjął na siebie nasze słabości włącznie z konsekwencjami grzechu. Człowiek, grzesząc, wyrzuca Boga ze swojego życia, stawiając na Jego miejscu rzeczy stworzone, bądź własną pożądliwość. Człowiek sam wchodzi w ciemność. Jezus wszedł w tę rzeczywistość, by nas z niej wyprowadzić, by dać nadzieję tym, którzy nie widzą wyjścia. Takie doświadczenie było udziałem wielu świętych. Bóg pozwolił im zasiąść do stołu z grzesznikami i skosztować ich chleba, używając słów św. Teresy od Dzieciątka Jezus, by uzmysłowić wszystkim, jak straszny jest grzech, jak zgubne są dla człowieka jego konsekwencje. Święty, doświadczający ciemności, nie traci relacji z Bogiem, a jego postęp w cnotach jest widoczny dla wszystkich. Może w tym czasie podejmować wiele dzieł, ale efektów nigdy nie przypisze sobie, ale Bogu, którego nad wszystko miłuje i z którym pragnie już być.