We Mszy św. powinniśmy uczestniczyć z takimi samymi uczuciami, jakie napełniałyby nasze serca, gdybyśmy byli na Kalwarii. A więc wyobrażajmy sobie, że jesteśmy u stóp krzyża, wobec konającego Jezusa… Eucharystia jest szczytem miłości Bożej. Tutaj Jezus daje nam nie tylko swoje zasługi czy cierpienia, ale daje nam samego siebie.
Co może bardziej przekonać o wielkiej miłości, niż gotowość do dobrowolnego podjęcia za kogoś cierpienia, by ulżyć jego doli? Jeśli potrafimy zapomnieć o sobie, poświęcać się dla drugich, nasza miłość jest wtedy wiarygodna. Szczytem miłości Jezusa do nas była Kalwaria - dobrowolnie podjęta dla nas i dla naszego zbawienia okrutna śmierć na krzyżu. Czy ci, którzy byli na Kalwarii, rozumieli, co się tam dzieje? Czy wiedzieli, w czym uczestniczą? Jedynie setnik wyznał wiarę w Boga. Z drugiej strony, czy my rozumiemy, co dzieje się podczas Mszy św.? Czy dociera do nas, że w tych skromnych znakach chleba i wina, na głos kapłana, przychodzi do nas sam Bóg? Więcej nawet: w tak pokornej, ale i bardzo konkretnej postaci, jest wśród nas obecny i będzie z nami aż do skończenia świata. Można powiedzieć, że to się wprost nie mieści w głowie. Już bardziej wiarygodna wydaje się Kalwaria. Teologia uczy, że bezinteresowne cierpienie Jezusa i tych wszystkich, którzy pragną Go w tym naśladować, najsilniej przemawia za wiarygodnością chrześcijaństwa. Trafną intuicję miał papież Benedykt XVI, który zalecał, by w czasie odprawiania liturgii, w centrum ołtarza stał krzyż. On powinien kierować nasze myśli bezpośrednio ku Kalwarii; do tego, co się tam stało i co naprawdę się wydarza podczas każdej Mszy św. Wtedy naprawdę zrozumiemy, że Eucharystia jest dla każdego chrześcijanina szczytem, bo jest szczytem miłości Bożej. Dowodzi ona bezspornie, że nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś oddaje swoje życie i robi to nieustannie, bo tak ukochał świat i człowieka, że nie chce, by ktokolwiek zginął, ale by każdy miał życie wieczne.